Rozstanie, które złamało serce: tragedia jednej rodziny
Żyliśmy jak we śnie, przynajmniej tak mi się wydawało. Przytulny dom w cichym przedmieściu Poznania, kochająca rodzina, stabilna praca. Ani ja, ani krewni mojej żony Elżbiety nigdy nie wtrącali się w nasze sprawy, a i my nie dawaliśmy ku temu powodów. Córka Zosia, nasz mały anioł, każdego dnia napełniała dom radością. Wszystko było idealne… aż do tej przeklętej nocy.
Spieszyłem się do domu po pracy, idąc przez zaśnieżony park, który oddzielał naszą dzielnicę od gwarnego centrum miasta. Wiatr wył, latarnie słabo oświetlały ścieżkę, gdy nagle z ciemności dobiegł rozpaczliwy krzyk: „Puść mnie, błagam!” Dźwięk był tak przejmujący, iż stanąłem jak wryty, wpatrując się w mrok. Krzyk powtórzył się, tym razem bliżej. Nie myśląc długo, ruszyłem w tamtą stronę.
Przez zadymkę dostrzegłem sylwetki: drobna dziewczyna, której jakiś potężny typ próbował zawlec w stronę opuszczonej budowy. W rękach ściskała drżącego yorka. Rzuciłem się naprzód, chwytając napastnika za kurtkę. Odwrócił się z dziką wściekłością i wymierzył cios. Uderzenie przypiekło policzek, ale uniknąłem kolejnego i z całej siły kopnąłem go w bok. Zachwiał się, potknął o krawężnik i runął na ziemię, uderzając głową o zmarzniętą kupę śniegu. Dziewczyna, nie oglądając się za siebie, zniknęła w ciemnościach, trzymając swojego pieska.
Oddychałem ciężko, próbując ochłonąć. Napastnik leżał nieruchomo. W świetle latarni zauważyłem ciemną plamę rozlewającą się w śniegu wokół jego głowy. Przenikliwy chłód wbił mi się w kości. Wezwałem pogotowie, choć wiedziałem, iż to już nic nie da. Przybyli ratownicy potwierdzili najgorsze – zgon. Policja zabrała mnie na komisariat, zasypując gradem pytań.
Elżbietę zobaczyłem dopiero w sądzie. Śledczy nie pozwalali nam się widywać, odganiając moje prośby. Mówiłem prawdę: o krzyku, o bójce, o przypadkowym uderzeniu. Dziewczyna, której pomogłem, choćby zeznawała, ale śledztwo uparcie widziało we mnie przestępcę. Obrona konieczna? Nie, przekroczenie granic. Sędzia ogłosił wyrok: cztery lata więzienia. Elżbieta, siedząca na sali, zakryła twarz dłońmi, a jej ramiona trzęsły się od łkań. Cztery lata rozłąki wydawały się wiecznością. Adwokat wywalczył złagodzenie kary, prokuratura się nie odwołała, więc przyjąłem swój los. W celi szeptano, iż mogłem dostać choćby dziesięć lat, więc cztery wydawały się niemal cudem.
Więzienie przywitało mnie wilgocią i szarością. Po kwarantannie czekałem na widzenia, ale Elżbieta nie przyjeżdżała. W listach pisała o codziennych sprawach, o Zosi, ale zawsze znajdował się powód, dla którego nie mogła się pojawić. Tęskniłem za córką, marzyłem, by ją przytulić, ale bez matki dziecko nie mogło mnie odwiedzić. Jej listy przychodziły coraz rzadziej, a moje, wysyłane co drugi dzień, ginęły jak kamień w wodę.
Aż nadszedł ten dzień, który roztrzaskał mi serce. W dłoniach znalazłem grubą kopertę. Uśmiechnąłem się, widząc jej staranny charakter pisma, ale z każdym zdaniem uśmiech gasł. Elżbieta pisała o rozwodzie. „Jestem zmęczona, Wojtku. Nie daję rady sama. Znalazłam kogoś, na kim mogę się oprzeć. Zosia rośnie, a co będzie za cztery lata? Wybacz.” Słowa paliły jak rozżarzone żelazo. Zmiąłem papier w garści, czując, jak świat się wali. Współlokator z celi, widząc moją minę, klepnął mnie w ramię: „Trzymaj się, stary. Wyjdziesz – wszystko się ułoży. Chodź, zalejemy herbatę.”
Przy kubku gorzkiego naparu, wśród takich jak ja, ledwo powstrzymywałem wściekłość. Starszy celi, zmrużywszy oczy, rzucił: „Nie marudź, bierz się do roboty. Wyrabiaj normy, kombinuj na przedterminowe. Ciężka praca cię wykruszy.” Jego słowa utkwiły mi w głowie. Zacząłem pracować jak opętany: podwójne normy, milczenie, wytrzymałość. Nadzorca, widząc moje starania, złożył wniosek o warunkowe zwolnienie. Teraz czekam na decyzję sądu, mając nadzieję na wolność.
Co dalej? Nie wiem. Ale jedno jest pewne – zrobię wszystko, by odzyskać Zosię. Jej nowy „tata” i Elżbieta, która tak łatwo zdradziła naszą miłość, nie zabiorą mi córki. Niech życie bije – wytrzymam. Dla niej.