Dzisiaj znów miałem okazję przekonać się, co to znaczy gościnność po polsku. Dwie tygodnie przed Wielkanocą zjawiła się u nas rodzina mojej teściowej, Teresy Janowskiej, i jak się zdaje, nie zamierzają gwałtownie wyjeżdżać.
Ja, Wojciech, sam nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Ci goście to prawdziwy prezent losu, a nasz dom powoli zamienia się w ich prywatny pensjonat. A Teresa Janowska zamiast postawić sprawę jasno, tylko się uśmiecha i częstuje ich pierogami. O mojej żonie, Magdzie, nie wspomnę – udaje, iż to w ogóle nie jej sprawa. Ciekawe, kto pierwszy straci cierpliwość – ja czy oni.
Wszystko zaczęło się pewnego ranka, gdy obudził mnie hałas w kuchni. Myślę – może Magda postanowiła mnie zaskoczyć i robi śniadanie? Gdzie tam! Wchodzę, a tam cała ekipa: ciocia Krystyna, jej mąż Zenon oraz córka Aneta, przyjechali z jakiejś zapomnianej wioski, gdzie – jak sami mówią – nic się nie dzieje. Przyjechali „na Święta”, ale chyba uznali, iż świętowanie zaczyna się dwa tygodnie wcześniej. Teresa Janowska, promieniejąc jak pisanka, już warzyła rosół. „Wojtku, to przecież rodzina! Trzeba ich przyjąć po ludzku!” – powiedziała. A ja patrzę na te walizki w przedpokoju i myślę – to będzie długie.
Ciocia Krystyna ma głos jak syrena strażacka. Od razu zaczęła narzekać, iż u nich wszystko drogie, a u nas to „warszawski raj”. I od razu zaczęła lustrować nasze mieszkanie. „O, Wojtku, dlaczego firanki takie zakurzone? A co to za plama na dywanie?” – pyta, a sama grzebie w szafie, jakby sprawdzała, czy Magda dobrze składa pranie. Zaciąłem zęby i milczałem, ale w środku gotowałem się ze złości. Zenon, jej mąż, to zupełne przeciwieństwo – cichy jak mysz. Całe daje siedzi przed telewizorem i prosi tylko o „kanał z wędkowaniem”. A Aneta, ich córka, żyje w telefonie, ale jednocześnie pochłania połowę naszych zapasów. Raz wszedłem do kuchni, a ona właśnie kończyła mój ulubiony jogurt. „A, myślałam, iż to dla wszystkich!” – powiedziała. Dla wszystkich, ale nie dla ciebie, Anetko!
Teresa Janowska zamiast delikatnie zasugerować, iż czas wracać do domu, tylko dokłada oliwy do ognia. Codziennie gotuje jak na weselu: rosół, pierogi, schabowe, ciasta. A rodzina, oczywiście, zachwycona. „Teresiu, tyś nasza kucharka!” – cmoka ciocia Krystyna, a sama prosi o dokładkę. Spróbowałem porozmawiać z teściową: „Może niech sami coś kupią?”. Ale ona tylko wzruszyła ramionami: „Wojtek, jak możesz? To przecież rodzina! Raz na sto lat przyjeżdżają!”. No tak, i najwyraźniej chcą zostać na następne sto.
Magda w tej sytuacji to mistrzyni neutralności. Mówię jej: „Może zasugerujesz im, żeby wracali?”. A ona: „Daj spokój, to tylko kilka dni”. Kilka dni?! To już nie dom, tylko hostel! choćby do łazienki muszę chodzić według harmonogramu, bo Aneta godzinami robi tam zdjęcia. A wczoraj ciocia Krystyna „pomogła” mi posprzątać i tak wyszorowała moją ulubioną patelnię, iż teraz wszystko się przypala. „Myślałam, iż tak będzie lepiej!” – stwierdziła. Lepiej – dla śmietnika.
Najśmieszniejsze, iż już planują dalszy pobyt. Ciocia Krystyna oznajmiła, iż zostanie do majówki, żeby „zobaczyć, jak u nas grillują”. Zenon marzy o wędkowaniu ze mną, a Aneta chce jechać do galerii, bo u nich „nie ma porządnych ciuchów”. Siedzę i myślę – kiedy w końcu wyjadą? I co ważniejsze, jak ja to przetrwam?
Zaczynam już kombinować, jak ich wykurzyć. Może powiedzieć, iż zaczynamy remont? Albo iż wyjeżdżamy? Ale Teresa Janowska zdaje się cieszyć z tej inwazji. Wczoraj zaproponowała, żeby zrobić wielkanocne śniadanie i zaprosić sąsiadów. „Niech wszyscy widzą, jaka z nas zgodna rodzina!” – mówi. Zgodna – tylko ja już czuję się jak obcy we własnym domu.
Jedyną pociechą jest moje poczucie humoru. Wieczorem, gdy wszyscy zasną, nalewam sobie herbatę i wyobrażam sobie, iż piszę poradnik: „Jak przetrwać najazd rodziny”. Będą rozdziały o tym, jak chować jedzenie, jak się uśmiechać, gdy chce się krzyczeć, i jak nie udusić teściowej za jej gościnność. Ale serio – wiem, iż to minie. Wrócą do siebie, a nasz dom znów będzie nasz. Tylko do tego czasu pozostaje mi liczyć dni do Wielkanocy i modlić się, żeby ciocia Krystyna nie wpadła na pomysł zostania do wakacji.
Ciekawe, czy ktoś jeszcze ma takich krewnych? I jak sobie z nimi radzicie? Bo ja jestem już na skraju wytrzymałości, ale się nie poddam. Może do Świąt zostanę mistrzem zen. Albo przynajmniej nauczę się chować jogurty tak, żeby Aneta ich nie znalazła.
Pozdrawiam, Wojciech.
PS. Najważniejsza lekcja: Rodzina to skarb… ale tylko w małych dawkach.