Rodzina przyjechała — i została
Halina Kowalska właśnie wyjmowała jabłecznik z piekarnika, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Spojrzała na zegarek — wpół do dziesiątej rano. Za wcześnie na gości.
— Idę, idę! — zawołała, wycierając ręce w fartuch i kierując się do drzwi wejściowych.
Na progu stała Weronika z mężem Markiem, obwieszona torbami i walizkami. Jej kuzynka wyglądała na zmęczoną i zmiętą, a jej mąż marszczył brwi z niezadowoleniem.
— Halinko, kochana! — zaszeptała Weronika, rzucając się w ramiona. — Przyjechaliśmy do ciebie! Nie odmówisz przecież rodzinie?
— Weronika? — Halina spojrzała na gości zdezorientowana. — Co się stało? Skąd jesteście?
— Z Katowic — burknął Marek, wciągając do przedpokoju ogromną walizkę. — Podróż była długa, przeklęte korki.
— Wejdźcie, wejdźcie — zakrzątnęła się Halina. — Rozbierzcie się. Tylko nie rozumiem… Nie uprzedziliście mnie.
Weronika zrzuciła kurtkę i powiesiła na wieszaku.
— Halinko, rozumiesz, mamy taką sytuację. Marek stracił pracę, pieniędzy brak. A do tego musieliśmy sprzedać mieszkanie.
— Jak to sprzedać? — wykrztusiła Halina.
— No, długi były, kredyty — machnął ręką Marek. — Więc postanowiliśmy przyjechać do ciebie. Mieszkasz przecież sama w trzypokojowym mieszkaniu. Miejsca starczy dla wszystkich.
Halina stała i mrugała, nie wierząc własnym uszom. Tymczasem Weronika przeszła już do kuch