Rodzice męża przyjechali na trzy dni, jednak syn już dawno się wyprowadził.

newsempire24.com 4 tygodni temu

Właściciele domu przy ulicy Jana Pawła II w Warszawie przybyli w gości na trzy dni. Jedynie ich syn od dawna nie zamieszkiwał tego mieszkania.

Bogna otworzyła drzwi nie od razu stała w progu z kluczami w ręku, jakby nie rozpoznała dzwonka. Płaszcz był mokry, parasol kropił, a torba z mlekiem miała podarty uchwyt. Wieczór zbliżał się ku końcowi, w klatce już unosił się aromat czyjejś kolacji i oddech jakiegoś kota.

Za drzwiami stała Walentyna Grzegorzewska. Na szyi szalik manualnie robiony, na stopach lakierowane pantofle, walizka na kółkach, w ręku torba z czymś gorącym. Jej głos przypominał aktorki z dawnych filmów żywy, z nutą dramatu.

Świetlisty mój blasku! Przyjeżdżam na trzy dni z ciastem. Z wiśniowym. Pawełcie uwielbia, krzyknęła, zanim Bogna zdążyła wziąć oddech. Czemu nie powiedziałaś mi, iż zmieniliście kod? Już miałam wyjechać, a potem wróciłam z walizką ledwie dogoniłam waszego stróża i zapytałam o kod.

Bogna milczała, skinęła ramieniem, jakby za plecami stała jeszcze ktoś, choć w mieszkaniu panowała niesamowicie cisza.

A Paweł? Walentyna przeszła w inną parę butów, odwróciła się: w przedpokoju wisiał jedyny wieszaki, nie było męskiej kurtki ani butów. Nie było jego zapachu, nie było jego bałaganu. Później go zobaczymy, usiądziemy do kolacji, przywiozłam pilaw. Piotr, tata Pawła, przyjedzie. Miał sprawy u znajomego, musiał się pospieszyć. A Sasza? Pewnie w przedszkolu?

Bogna uśmiechnęła się krótko, jakby ktoś pociągnął za nitkę.

Miał spotkanie, które przedłużyło się, odparła Walentyna. Aha, praca, praca

Oczy Walentyny biegały po pokoju, zbyt szybko. Zauważyła jedną jedyną filiżankę na półce, w łazience jedną otwartą buteleczkę szamponu, na lodówce rysunki dzieci, a zdjęcia Pawła zniknęły.

W kuchni położyła ciasto na stół, ostrożnie otworzyła pojemnik z pilawem, chwyciła rękę Bogny.

Nie martw się, to wszystko się zdarza. Weź głęboki oddech. Usiądziemy, zjemy. Tata przyjedzie, pośmiejemy się razem. On jest dobry człowiek.

Bogna skinęła, usiadła, wzięła talerz, ale nie zaczęła jeść. Czajnik zaszalał, rycząc jakby przeklinał.

Chwilę później razem poszły po Saszę. Walentyna niosła rękawice i termos z kompotem, Bogna szła w milczeniu, trzymając się za rękaw. W windzie, wracając, spotkały sąsiadkę Lenę. Leniwe uśmiechy zamieniły się w szybkie, szeleszczące słowa:

Bogno, twój były znowu z tą pomalowaną w sklepie? Z wózkiem? Nie dba o dziecko wcale, co?

Walentyna zacisnęła wargi, nie patrząc ani na Bognę, ani na Lenę.

Lena tylko westchnęła Bogna.

Mówię prawdę. Wszyscy już to wiedzą.

Wieczorem, gdy Walentyna wyciągnęła kołdrę z szafy i starannie położyła łóżko na kanapie, zatrzymała się. Trzymała poduszkę długo w dłoniach, po czym bez patrzenia:

On odszedł? Gdzie jest mój syn? Co się stało?

Bogna stała w drzwiach kuchni, prosto, ręce przy czajniku.

Trzy miesiące temu. Powiedział, iż idzie na spotkanie. Nie wrócił.

Do niej?

Bogna nie odpowiedziała, tylko spojrzała w bok.

Walentyna usiadła, położyła kołdrę obok, położyła torbę na kolana, wyciągnęła inny mały placek w plastikowej formie.

Piekłam go specjalnie dla was. Mówił, iż u was wszystko w porządku iż w czwórkę chcecie latem nad morzem On

Nagle zgubiła oddech, jakby podeszła po długich schodach. Bogna podeszła, nie dotknęła, położyła obok czajnik.

W pokoju panował cisza. Za oknem brzmiał stary trolejbus. Bogna stała przy oknie, Walentyna siedziała, nie ruszając się. Każda pogrążyła się w własnej ciszy.

Drzwi trzasknęły charakterystycznym stuknięciem Piotr zawsze zamykał je mocno, jakby przypominał o sobie. Wszedł energicznie w kurtce z futrzanym kołnierzem, z torbą mandarynek i gazetą pod pachą.

Dzień dobry, piękne damy! Mam łupy! Mandarynki abchaskie, słodkie, jak w dzieciństwie.

Zdjął buty, powiesił kurtkę, zmierzał do kuchni. Tam cisza i trzy spojrzenia. Jedno zmęczone Bogny, drugie niepokojące Walentyny, trzecie radosne, dziecinne: Sasza, który usłyszał głos dziadka, rzucił ciastko i pobiegł w jego stronę, chwycił się spodni jak o drzewa i rozświetnił oczy.

Po co tak milczycie? zapytał Piotr, nie rozumiejąc. Czy nie w samą porę przychodzę?

Paweł zaczęła Walentyna, ale głos jej przerwany. Spojrzała na Bognę, jakby szukała zgody.

Paweł odszedł, powiedziała Bogna spokojnie, jakby powtarzała to setny raz. Trzy miesiące temu.

Torba z mandarynkami delikatnie wpadła na stół, za nią gazeta. Piotr usiadł, milczał, patrzył w okno, jakby szukał tam wyjaśnienia.

Co tu wy zrobiliście? nagle zapytał, podnosząc głos. Zepsułaś go, Bogno. Naciskałaś, drwiłaś, jak gwóźdź w drewno. Nie rozpoznawałem go po głosie szedł do domu, jak na wyrok!

Piotrze, szepnęła Walentyna.

Co? Wszystko ukryte, a teraz… dzień dobry! Ty po prostu machnął ręką zniszczyłaś.

Bogna nie odpowiedziała. Wzięła filiżankę, zaniosła do zlewu, ale nie odeszła z pokoju. Stała plecami, jakby rozważała, odejść czy zostać.

Walentyna milczała, twarz bledła. Wstała, podeszła do Piotra, przycisnęła mu ramię. On nie odruchł od razu.

Mówił mi, iż u was wszystko w porządku. Sasza zdrowy, Bogna świetna, planują wakacje. Czy rozumiesz, iż okłamał? głos jej drżał. Mnie, matkę.

Piotr podniósł wzrok, po raz pierwszy nie wiedząc, co odpowiedzieć.

Myślałem zająknął się. On nie jest dzieckiem. Sam decyduje. Może ma kogoś

Ma już kogoś, odparła Bogna, nie odwracając się. Mieszka z nią. Z tą z pracy. Z którą pisał w łazience.

Piotr wstał, poszedł na balkon, zamknął za sobą drzwi. Zapalił papierosa w półmroku, jak latarnię. Nie palił przy wnukach, ale teraz zapalił.

Zadzwonię do niego, powiedziała Bogna. Niech sam wyjaśni.

Walentyna nie odpowiedziała, tylko zamknęła oczy.

Na ekranie telefonu wyświetlił się numer Paweł. Dzwonek. Sygnał. Potem zmęczony głos:

Tak?

Przyjdź. Teraz. Tata i mama są tutaj. Sasza. Musimy porozmawiać.

Pauza. Długa. Potem Dobrze. I znowu sygnał.

Bogna spojrzała przez okno. Po drugiej stronie szyby ktoś zamiatał śnieg z chodnika. Biała noc. Zimowa, bezgłosna.

Po dwudziestu minutach zamek kliknął. Paweł wszedł, jakby w obcym mieszkaniu. Miał ten sam puchowy płaszcz, z którego Bogna kiedyś wyciągała gumy do żucia i paragony. Włosy lekko rozczochrane, zapach obcych perfum ledwie wyczuwalny. Zamarł w progu.

Witam wszystkich odezwał się przyciskiem.

Sasza podbiegł, ale zatrzymał się w pół kroku. Paweł niezdarnie usiadł, przyciągnął go do siebie.

Cześć, przyjacielu. Jak leci?

Nie mieszkasz z nami, rzekł Sasza. Nie jako repros, ale jako fakt.

Paweł przyciągnął go bliżej, ale nie podniósł oczu.

W kuchni zapanowała cisza. Piotr wyszedł z balkonu, w tle czuć było dym. Walentyna patrzyła na syna, jakby po raz pierwszy go dostrzegała.

Mówiłeś mi zaczęła. Że wszystko w porządku. Że Bogna jest wspaniała. Że Sasza szczęśliwy. Czy okłamałeś, Pawle?

Nie chciałem was zasmucać.

A jej? wskazała na Bognę. Nie chciałeś jej zasmucać? Czy po prostu zniknąć?

Piotr nagle odezwał się cicho:

Co tak mamo podkopałaś?

Paweł usiadł, położył ręce na stole, jakby poddał się.

Nie jestem nikomu nic winien. Nie wam, nie jej. Odeszedłem, bo nie chciałem kłamać. Nie mogłem już być z Bogną. I nie mogłem z wami.

Odeszłeś, bo było słabiej zostać i mówić jak mężczyzna rzuciła Walentyna. Zdradziłeś nie tylko ją. Nas. Samego siebie.

Bogna siedziała w kącie, milcząca. Wiedziała już wszystko.

Walentyna podeszła do syna, dotknęła jego ramienia. Dłoń drżała.

Byłeś lepszy, Pawle. Pamiętam cię innym.

On nic nie odpowiedział, tylko zamknął oczy.

Sasza znów wyjrzał na kuchnię. Tym razem nie pobiegł, tylko stał w drzwiach i patrzył.

Paweł wstał, cofnął się o krok, spojrzał na wszystkich. Twarz stała się twarda, jak maska. Obrócił się gwałtownie i wyszedł, zamykając drzwi nie głośno, ale wyraźnie, jak kropka na końcu rozdziału.

Rankiem przez okno wpadał szary blask i świeży śnieg na parapet. Piotr znów czytał gazetę, Sasza jadł owsiankę, Walentyna przewracała coś na kuchennym blacie, a Bogna stała przy oknie.

Bogna wyprostowała się, głos stał się pewniejszy:

Mogę zebrać sprzęt, który mi podarowaliście mikrofalówkę, kuchenkę, czajnik. Zabierzcie, jeżeli chcecie. I tak i tak planuję remont. Zmiany nie przeszkodzą. Chcę po prostu wszystko uporządkować od podstaw.

Walentyna odwróciła się gwałtownie.

Oszalałaś? Rano dopiero zaczyna się dzień, a już rozdzielasz rzeczy. Nie mamy nic do podziału. Nie jesteśmy kancianami. Musimy przeprosić, a nie zabierać sprzęt.

W tym momencie Sasza siedział w pokoju, bawił się autkami na dywanie. Podszedł:

Babciu, czy tata przyjdzie?

Walentyna spojrzała na niego, wzięła głęboki oddech, usiadła obok i pogłaskała po głowie.

Przyjdzie, kochanie. Trochę później. Chcesz bajkę?

Sasza skinął.

Bogna stała w progu drzwi. Nie płakała, nie gniewała się. Tylko odczuwała wewnętrzną głuchotę, jak po długim hałasie, kiedy dźwięki znikają, a w uszach pozostaje cisza.

Postawiła czajnik. Ten zaszumiał, jak tło ich milczenia. Przed nimi był po prostu kolejny dzień. Nowy, zwyczajny, ale z wrażeniem, iż wszystko zaczyna się od nowa.

W łazience pachniało mydłem i suchym powietrzem. Walentyna myła umywalkę powoli, jakby medytowała. Bogna weszła, chciała wziąć ręcznik, ale zatrzymała się.

Zostaw, powiedziała Walentyna, nie odwracając się. Ja sama.

Bogna nie odpowiedziała. WzięłaW ciszy, którą razem tworzyły, każda z nich poczuła, iż noc i dzień splatają się w jedną niekończącą się melodię.

Idź do oryginalnego materiału