Voyager V – jak nazywała się nasza
lancha – był statkiem jak na amazońskie warunki schludnym
(przynajmniej z wierzchu) i pomalowanym. Miał trzy pokłady (i
zapewne jakieś podpokładzie): na najniższym znajdowały się
urządzenia techniczne, magazyny, mensa (na rufie) i miejsce na część
hamaków. Tędy też odbywał się załadunek i rozładunek statku.
Na środkowym znajdowało się kilka kajut, barek oraz – jesteśmy
już w Brazylii – boisko do piłki nożnej. Najmniejszy – górny
– krył w sobie mostek i główne hamakowisko.
Voyager V
To tyle, jeśli
chodzi o topografię statku. Nasza kajuta znajdowała się niemal na
dziobie, pozbawiona była okien i – ku memu zaskoczeniu – bardzo
przestronna. Nie do przecenienia była też prywatna toaleta i takiż
prysznic. Na pewno zdrowe też było, iż klimatyzacja ledwo co
pyrkała i ustawiona była niezmiennie na 21 stopni. Ktoś powie, że
to dużo jak na tropiki, i będzie miał rację. Na zewnątrz było
za to jeszcze goręcej, choć wiatr sprawiał, iż się tego nie
czuło. Chyba, iż statek się zatrzymał – wtedy na pokładzie
była tragedia, także w nocy (no, chyba, iż akurat powiewało w
nocy – podobno temperatura spadła poniżej 19 stopni i wszyscy na
hamakach zmarzli mimo swetrów i czapek).
Hamaki
Jak zaś taka podróż
wygląda? Przede wszystkim: jest niesamowicie monotonna. Nudna wręcz.
Krajobraz za oknem – adekwatnie ciągle taki sam. Zielona dżungla,
rzeka w kolorze sieny palonej i niebieskie niebo. Tylko układ chmur
nadawał mijanemu krajobrazowi jakąś dynamikę. Powiem szczerze, że
przez dwa dni ostro wypatrywaliśmy jakiejś burzy, która urozmaiciła
by podróż. Niestety – albo i w sumie stety – krążyły tylko po
okolicy. Potem zniknęły zupełnie.
Chmury zwiastujące burzę
Szybko też wpadało się w
codzienną rutynę – trzy posiłki dziennie na dolnym pokładzie
(całkiem smaczne i obfite, jak to w Brazylii do wszystkiego podawano
tapiokę, grubą maniokową mąkę), a tak, to nuda.
Kajuta
Owszem,
można było siedzieć w barze i pić niedobre brazylijskie piwo
(byli tacy), można było grać w nogę (byli tacy – na boso, na rozpalonej żelaznej płycie udającej murawę – a nie daj Bóg
ktoś wykopał piłkę...), wszak to Brazylia – można też
wreszcie było rozmawiać. Młodzieży przypominam, iż to wspaniała forma spędzania wolnego czasu.
Boisko na pokładzie
Zwłaszcza, iż Internet był
reglamentowany – znaczy, trzeba sobie wykupić było, bo na rzece
zasięgu to nie bardzo. Tylko w pobliżu wiosek. Właśnie –
załadunek i rozładunek – Voyager zatrzymywał się kilkukrotnie –
był jedną z atrakcji. Pasażerowie tłumnie gromadzili się przy
burtach i obserwowali portową krzątaninę. Wsiadano nie tylko po
trapie – czasem z drugiej strony podpływała jakaś piroga czy
peke-peke, i ktoś wdrapywał się na pokład – albo podawał jakiś
worek. Kiedy postój odbywał się w porze posiłku czasem jakiś
miejscowy wpadał najeść się na tak zwanego ryja.
Załadunek w porcie w Jutai
Którejś
nocy zatrzymała nas także potężna łódź policyjna – a może i
celna. Kontrola trwała dobre dwie godziny, po pokładzie chodzili
mundurowi z psami. Amazonka jest wszak ważnym szlakiem przemytniczym. Nie wiem czy coś znaleźli, rabanu nikt nie czynił,
więc tuszę, iż nie. W każdym razie tak, to wiało - powtórzę się - nudą.
Miejscowi radzili sobie z tym lepiej niż nieliczni Biali, zresztą
kiedy podróżuje się całymi rodzinami czasu w nudę jest jakby
mniej. A to trzeba zerkać na jeżdżącą po pokładzie dziewczynkę
na niewielkim rowerku, a to pogonić z klapkiem w dłoni nicpotego
berbecia, jak czyniła to pewna korpulentna Indianka. Kiedy go
dopadła przez chwilę był spokój, ale młodzieniec, dysponujący
pamięcią jętki, rychło zaczynał harce od nowa. I znowu go trzeba
było z klapkiem ganiać. Biali spotykali się najczęściej na
dziobie, niedaleko naszej kajuty. - E, Gringolandia! - zawołała
na nasz widok Wenezuelka, znajoma jednego z Białasów,
Carlosa. Carlos tak naprawdę nie był Carlosem, tylko Holendrem
używającym akurat takiej wersji imienia. Płynął tędy 20 lat
temu, i teraz podróż odtwarzał. - Wtedy było tutaj dużo
bardziej dziko – kręcił głową gdy w zasięgu wzroku pojawiała
się jakaś wioska. W każdym razie – rozmawialiśmy. Długo i
o wszystkim, w kilku językach.
Wieczór na Amazonce
Dopiero niedaleko Manaus coś w
otoczeniu zaczęło się zmieniać – rzekę zaczął zasnuwać
pachnący spalenizną dym (jak w piosence Deep Purple). Była najmniej
wilgotna pora sucha od – jak twierdzili eksperci, i tu akurat im
wierzyłem, niedługo, tj. w innym wpisie, miałem zobaczyć dowody –
ponad 100 lat, więc dżungla mogła zapłonąć. Choć w większości
przypadków wielkie pożary Amazonii powodował człowiek – a potem
krzyczał, iż olaboga, ogień. Na własne oczy nosy czuliśmy smród
deforestacji...
Dym nad rzeką
Teraz tak – każdy, kto był w dżungli wie, że
ten las pożera wszystko na swej drodze, odradza się i rośnie jak
szalony. Jest to zasadniczo prawda. Natomiast w związku z tym, że
tak gwałtownie wszystko tam się dzieje adekwatnie nie ma kiedy
wykształcić się tam poważna warstwa gleby. Ziemie laterytowe, te
czerwone, na niektórych zdjęciach je widać, nie są zbyt żyzne. A
bez pokrywy roślinnej – na przykład wypalonej – po kilku
sezonach stają się jeszcze bardziej nieurodzajne. I to, co na nich
wyrośnie – a wyrośnie, bo jest ciepło i woda – będzie miało
już inną strukturę. Dalej będzie to las tropikalny (no,
tropikalne zarośla adekwatnie), ale nie dżungla. Czy ten nowy las
będzie lepszy czy gorszy – nie mnie oceniać. Na pewno uboższy w
gatunki. A przecież ostatnie odkrycia potwierdzają – dżungla
przez wieki była wielkim uprawnym lasem. Archeolodzy potwierdzili,
że kronikarz wyprawy Francisca de Orellany (której trasę przecież
na niewielkim odcinku właśnie odtwarzałem) nie kłamał opisując
gęsto zaludnione brzegi Amazonki. Jeden z dowodów na istnienie
zaginionej Amazońskiej Atlantydy mógł znajdować się w Manaus –
odsłonił go, pierwszy raz od 120 lat, wyjątkowo niski stan wód
Rio Negro.