Wyprawa Amazonką nie była moim pomysłem. - Jak już tu jesteśmy – przekonywał
współpodróżnik – to czemu nie? A jak już nie będziesz miał
okazji? Z Iquitos do ujścia, do Belem? Nie musiał długo
wiercić dziury w brzuchu – ale finalnie dotarliśmy tylko do
Manaus – czyli pokonaliśmy niecałe 2500 kilometrów z biegiem tej
najpotężniejszej rzeki Świata (Tomek Wilmowski płynął w drugą
stronę – nie ukrywam, iż miło było odwiedzić miejsca opisane w
dawno czytanej książce, choć akurat ujście Rio Putumayo
mijaliśmy w nocy). Podróż podzieliliśmy na dwa etapy – inaczej
zresztą się nie dało: do granicy i od granicy. W tym wypadku był
to trójstyk Peru, Kolumbii i Brazylii.
Trójstyk na Amazonce
Pierwszy etap
zaczynaliśmy w Iquitos. Poinstruowani przez wspominanego już na
blogu Pawła mniej więcej znaliśmy cenę w miarę sensownej wyprawy
na peruwiańską granicę – niecałe sto złotych (w przeliczeniu
oczywiście). Były opcje droższe i tańsze – połączenia o
wyższej cenie były trochę szybsze i bardziej komfortowe, te tańsze
zaś mogły trwać choćby kilka dni. Nasza łódź, skrzyżowanie
lanchy (amazońska łódź, statek pasażerski adekwatnie) i rapido
(jak wskazuje nazwa – łódka ekspresowa) z Iquitos do Santa Rosa
de Ybycui płynąć miała kilkanaście godzin. - Dobra rada:
weźcie ze sobą jakiś sweter albo kurtkę – mówił człowiek,
dla którego 27 stopni Celsjusza to zima – Jak odpalą klimę od
razu zrobi się zimno.
Iquitos
Faktycznie – w Peru jeżeli chodzi o
klimatyzację nie uznaje się półśrodków. Albo jej nie ma, albo
ustawiona jest na tryb polarny. Jest to rzecz, której autentycznie
nie znoszę. Normalna klimatyzacja sprawia, iż mam pełne zatoki i
opuchnięte gardło, a taka... Po każdej dłuższej podroży w miarę
znośnych warunkach (bo w Ameryce Południowej bywają i w
nieznośnych) albo po nocy w hotelu z działającą klimą (nie musi
być zagrzybiona) zdycham gorzej niż na kacu. - Bilet do Santa
Rosa poprosimy, dwa razy – wnętrze agencji transportowej w Iquitos
było, a jakże klimatyzowane, do tego, ponieważ był koniec
listopada, ozdobione choinką. - Paszporty – poprosił
ekspedient, trafnie domyślając się, iż nie jesteśmy miejscowi –
320 soli od osoby. - 320? - spojrzeliśmy najpierw na siebie,
potem na cennik, gdzie jak byk stało 90; rozumiem, iż na Białym
należy tu zarobić, ale to była pewna przesada – Ale tu jest inna
cena. - Tak – odparł Latynos – Ale tylko dla miejscowych, na
dolnym pokładzie, bez wygód. - Ależ my nie chcemy żadnych
wygód, kajut, posiłku. Chcemy miejsce na statku na najbliższy rejs
za dwa dni – komunikacja z granicą jest regularna, owszem, ale
statki danego przewoźnika pływają raz, góra dwa razy w tygodniu –
Poprosimy bilet za 90. - Nie ma takiej możliwości –
ekspedient był niewzruszony – Takie jest prawo, o tu, i mogę wam
tylko ten droższy sprzedać. Na tablicy obok kasy faktycznie
wisiał jakiś świstek papieru, obwieszczający, iż inostraniec musi
kupić droższy bilet. Na ile było to prawdziwe prawo, a na ile
polityka firmy – niech jej nazwa przepadnie w otchłani
niepamięci – nie wiem. Choć się domyślam. Grzecznie jednak
podziękowaliśmy i poszliśmy szukać innych przewoźników – nie
było ich tak znowu dużo, a i nie wszystkie biura działały.
Niektóre wyglądały, jakby pokonała je niedawna panika
koronawirusowa. Było jednak jeszcze wcześnie i piekielny tropikalny
żar dopiero zaczynał lać się z nieba, więc mieliśmy i chęć, i
energię by przeczesywać miasto. Udało się. Łódź co prawda była
mniejsza, jednopokładowa, bilet kosztował stówkę, ale czas
przelotu był podobny, bodajże 15 godzin. Wypływała w środę po
południu, więc na granicy mieliśmy się zjawić koło 5 nad ranem.
Elegancko. Znaczyło to, iż na spokoju zdążymy odwiedzić Pawła w
Indianie – skoro zapraszał.
Droga do Indiany
Indiana leży w dole rzeki, ale
duże łodzie płynące do Brazylii się tam nie zatrzymują (stają
tam barki z kontrabandą z Ekwadoru – jak ktoś nie chce płynąć
Napo do ujścia wyładowuje towar w Mazan, a stamtąd do Indiany i
Amazonką do Iquitos), więc i tak musieliśmy wrócić w środę
rano. Podróż szybką łodzią trwa jakieś czterdzieści minut –
ale o tym zdaje się już wspominałem. Nie pisałem, iż to dość
przyjemna wyprawa, i człowiek czuje się niczym demon prędkości.
A adekwatnie: przemoczony demon prędkości, bo chlapie.
Lancha w porcie na Amazonce
Szybka
lancha do Santa Rosy to zupełnie inny kaliber jednostki, choć
oczywiście odpływa z równie parchatego portu w Iquitos.
Port w Iquitos
Jest
dużo większa, więc nie może ciąć fal jak rapido (jak sternik
depnie siedzi się bardzo pod kątem, mając dziób hen hen nad
głową), ale i tak wyciąga niezłą prędkość. Póki było widno
uprosiliśmy załogę, żeby siedzieć na przedzie łodzi (znaczy w
sterówce) – raz, iż była to dla nas atrakcja, dwa – nie było
tam srogiej klimatyzacji. Niestety gdy zapadł zmierzch i pojawiły
się setki owadów Białasów wygoniono na swoje miejsca, a kabinę
od mostka oddzielono grubym kocem.
Amazonka o zmierzchu
W sumie i tak nic nie było
widać poza snopem światła przeczeszującego rzekę. Co jakiś czas
łódź też zatrzymywała się. - Basuras, śmieci – wyjaśnił
jeden z członków załogi. Faktycznie, Amazonką dużo płynie,
ale ku mojemu zaskoczeniu więcej jest drewna niż plastiku. I
faktycznie, takie pływające wyspy mogą chyba być groźne dla bądź
co bądź niewielkich lanchy. Możliwe też, iż co jakiś czas
trzeba było przestudzić silnik. Do Santa Rosy dopłynęliśmy
około ósmej rano – obsuwa wynosiła jakieś dwie godziny, czyli
całkiem nieźle (plus opóźnienie na starcie, trochę ponad pół
godziny; jak na Peru i dżunglę to niemal szwajcarska precyzja).
Statek nie splamił się dobijaniem do wyspy na której leży
ostatnia peruwiańska osada i wyrzucił nas na środku rzeki na
tratwę z nieczynnym hotelem. Mimo tęsknych spojrzeń w kierunku
kolumbijskiej Leticii i brazylijskiej Tabatingi trzeba było jednak
wsiąść w peke-peke i mimo wszystko dotrzeć do dużo mniej
imponującej – adekwatnie to mocno parchatej – Santa Rosy. Tam znajdowało się bowiem przejście graniczne. Żeby było trudniej leżało ono na drugim końcu wyspy – trzeba było wziąć
mototaksówkę. I – jesteśmy w Ameryce Łacińskiej – poczekać.
Otwierano je o dziesiątej bodajże.
Santa Rosa de Ybycui
W końcu jednak wbito nam
pieczątki – a czego nie zrobiono na lotnisku w Limie kiedyśmy
przylatywali; niby modernizm, niby tak światowo, a jakby w Santa
Rosa popsuł się komputer gdzieśmy byli zarejestrowani byłaby lipa
– jak zdarzyło się jednemu z poznanych na Amazonce podróżników;
taka to nowoczesność, psia jej mać. Na szczęście działał, więc
wróciliśmy do portu, wsiedliśmy do peke-peke i dopłynęliśmy do
Tabatingi.