Przyjechałam do syna, a on mnie do hotelu wyrzucił!
W cichej wiosce nad Wisłą, gdzie powietrze pachnie kwitnącymi sadami, mieszkamy z mężem w przestronnym domu, zawsze otwartym dla gości. Mamy wygodny pokój dla przyjezdnych, a jeżeli miejsc zabraknie, chętnie ustąpimy własne łóżko, byle wszystkim było wygodnie. Tak nas wychowano—nakarmić, ogrzać, ułożyć do snu—to święte. Nasze drzwi nigdy nie zamykają się przed bliskimi.
Przez lata małżeństwa zostaliśmy rodzicami trójki dzieci. Najstarsza córka, Weronika, mieszka niedaleko, w sąsiednim mieście. Widujemy się niemal co tydzień, a jej mąż, prawdziwy złoty człowiek, zawsze pomaga nam w gospodarstwie. Z nim miałam niezwykłe szczęście.
Młodsza, Kinga, studiuje w wojewódzkim mieście. Marzy o karierze i ja ją wspieram—dzieci mogą poczekać, a marzenia trzeba łapać, póki młoda. Często dzwoni, dzieli się nowinami, i wiem, iż zawsze dla nas znajdzie czas.
A syn, Krzysztof, wyjechał daleko—na Pomorze. Po studiach z kolegą założył firmę i teraz żyje tylko biznesem. Ma żonę, Beatę, i sześcioletniego synka, mojego ukochanego wnuczka Jakuba. Ale z synową nigdy nie było mi po drodze. Beata to kobieta z innego świata—zimna, zamknięta, wiecznie wszystkim niezadowolona. Nasza wieś wydaje się jej nudna, a choćby Kubę zniechęca do naszych odwiedzin. Ostatnio wytrzymali u nas tylko dwa dni, zanim Beata oznajmiła, iż „nie ma czym oddychać”. Krzysztof czasem przyjeżdża sam, by uniknąć kłótni.
Tego roku mąż wziął urlop i postanowiliśmy odwiedzić syna. Przez te wszystkie lata nigdy u niego nie byliśmy—tak bardzo chcieliśmy zobaczyć, jak sobie radzi. Oczywiście uprzedziliśmy o wizycie, by nie spaść jak śnieg na głowę.
Krzysiek spotkał nas na dworcu z uśmiechem. Beata, ku mojemu zdumieniu, nakryła do stołu—skromnie, ale zawsze. Gadaliśmy, śmialiśmy się, i już myślałam, iż może nie jest tak źle. Ale gdy zapadł wieczór, moje serce runęło w przepaść. Syn oznajmił, iż przenocujemy w hotelu. Myślałam, iż się przesłyszałam. Hotel? My, rodzice, przyjechaliśmy do własnego dziecka, a on nas—do hotelu?
O ósmej wezwał taksówkę i zawiózł nas do jakiejś nędznej dziury. Zimno, wilgotno, łóżko skrzypi, a w kącie śmierdzi pleśnią. Siedzieliśmy z mężem w osłupieniu, nie wierząc, iż nasz syn mógł tak postąpić. Ja bym chętnie spała na podłodze w ich mieszkaniu, nie potrzebuję pałacu! Ale, jak się okazało, Beata stanowczo oświadczyła: w ich domu dla nas miejsca nie ma.
Rano obudziliśmy się głodni. W hotelu nie było kuchni, a lokalna kawiarnia okazała się za droga. Zadzwoniliśmy do Krzysztofa, a on kazał przyjść na śniadanie. Cały dzień przesiedzieliśmy w ich mieszkaniu, podczas gdy oni byli w pracy. Jakub, nasz wnuczek, cieszył nas opowieściami, ale w sercu i tak była pustka. Wieczorem—znów kolacja, a potem znowu taksówka i hotel. Trzeciego dnia straciliśmy cierpliwość, oddaliśmy bilety i wróciliśmy do domu, nie czekając na koniec tej „gościnności”.
W domu zwierzyłam się Weronice. Wpadła w szał. Chwyciła telefon i wygarnęła bratu, co myśli o jego postępku. Ja tylko płakałam: jak mój syn, którego wychowałam z taką miłością, mógł mnie tak potraktować? Teraz choćby nie chcę z nim rozmawiać. Nie dzwoni, nie przeprasza, jakby nic się nie stało.
Sąsiadka, gdy usłyszała historię, tylko wzruszyła ramionami: „To normalne, Danuto. Młodzi teraz tacy, liczy się wygoda. Przecież nie zostawił was na ulicy, zapłacił za pokój”. Ale dla mnie to nie usprawiedliwienie. Nasz dom zawsze był pełen rodziny—tak, czasem spaliśmy na materacach, na rozkładanych łóżkach, ale razem, jak prawdziwa rodzina. A tu—hotel, jak obcym ludziom.
Może rzeczywiście jestem staroświecka? Ale serce pęka z bólu. Moje córki nigdy by tak nie postąpiły. Czyżbym wychowała syna, który zapomniał, co to rodzinny dom? Jak mam z tym żyć?