Przyjaciółka, od której mdli: opowieść o przerażającej przyjaźni

twojacena.pl 6 godzin temu

Zawsze byłam introwertyczką, bardziej ceniącą samotność niż hałaśliwe towarzystwo. Po ślubie poczułam, iż w mężu znalazłam całe to ciepło, zrozumienie i wsparcie, którego może wcześniej mi brakowało. Było mi dobrze w naszym przytulnym świecie we dwoje. Przyjaźniłam się rzadko, ale mocno — z dwiema koleżankami, które mieszkały w innych miastach. Dzwoniłyśmy czasem, pisałyśmy. Miałam to, co najcenniejsze: rzadkie, ale szczere relacje. I to mi wystarczało.

Aż pojawiła się ona. Alina.

Nie potrafię choćby powiedzieć, jak weszła w moje życie. Spotkałyśmy się przypadkiem, pogadałyśmy, wymieniłyśmy numery. Na początku wszystko wydawało się niewinne: życzenia świąteczne, niespodziewane upominki, drobne gesty troski. Alina wplotła się w moją codzienność tak naturalnie, iż trudno było zauważyć moment, w którym stała się obecna na dobre. I wtedy zrozumiałam: to nie była moja ścieżka. Była z innego świata, a jej poufałość w towarzystwie moich przyjaciół i współpracowników wprawiała mnie w zażenowanie. Po jej „żartach” zapadała cisza, którą musiałam gwałtownie zagłuszać śmiechem. Tłumaczyłam ją zawsze tymi samymi słowami: „Alina ma dobre serce. Nie oceniajcie po pozorach”.

Czuła, gdy miałam gości, i przychodziła właśnie wtedy. Bez zaproszenia. Z butelką szampana. choćby jeżeli w domu byli ludzie, dla których alkohol był tematem tabu. I zawsze — toast. Długi, pompatyczny, w którym przedstawiała mnie niemal jak świętą: „…ja i Kasia, choć nie jedna nas matka rodziła, to jak dwie kromki z tego samego bochna…”. Wstyd, zażenowanie, dyskomfort.

Mąż nie znosił jej. Uważał, iż pozwalam sobą manipulować przez słabość charakteru. Odgrywał tę samą sztuczkę — przerzucał się z Aliną przesadnymi komplementami, po czym zostawiał mnie samą w tym „teatrze absurdu”. Kłóciliśmy się przez nią często. Ja zarzucałam mu snobizm, on mnie ślepotę.

A teraz do sedna. Alina była częścią mojego życia przez dziesięć lat. I przez ten czas nie wydarzyło się nic naprawdę strasznego. Aż pewnego dnia wszystko się zmieniło.

Na urodziny podarowała mi elegancką bieliznę z nylonu. Po jednym dniu noszenia moje ciało pokryło się wysypką. Diagnoza — alergia na syntetyki. Od tamtej pory tylko bawełna. Wtedy jeszcze choćby nie przyszło mi do głowy, żeby łączyć to z Aliną.

Kilka miesięcy później moje lekko falowane włosy stały się nagle mocno kręcone, jak u Mulatki. Plątały się, wypadały garściami. Męczyłam się, aż w końcu wyrzuciłam szczotkę — również jej prezent. Włosy zaczęły wracać do normy.

Później zniknęła spora suma z portfela. Tego, który dostałam od niej na Dzień Kobiet. Mąż wtedy pierwszy raz rzucił: „Kto inny miałby tak ohydny gust?”.

Moja córka, Zosia, źle się czuła po każdej wizycie Aliny. Nudności, gorączka, wymioty. Mąż żartował: „Zosię od Aliny odrzuca”. Śmiałam się. Na próżno.

Nasz kot, Mruczek, żył z nami sześć lat — łagodny, wykastrowany, spokojny. Pewnego razu nie było nas dwa dni. Alina, oferując pomoc, zabrała go do siebie. Po powrocie kot niespodziewanie rzucił się na mnie — podrapał ramię aż do krwi. Od tamtej pory stał się agresywny. I za każdym razem, gdy dziwnie się zachowywał, słyszałam: „…od kiedy był u Aliny…”.

Wciąż niczego nie rozumiałam. Aż stało się to.

Odprowadzając Alinę, machinalnie wzięłam pilot i włączyłam kamerę w korytarzu. Była zamaskowana — tylko rodzina o niej wiedziała.

Na ekranie zobaczyłam: Alina kuca przed naszymi drzwiami i… czyści wycieraczkę. Potem wyjmuje coś z torebki, staje na palcach i wkłada to nad framugą. Wychodzi.

Gdy, zdrętwiała, podeszłam i przebiegłam dłonią po górze futryny — ukłółam się. Wystawały z niej trzy zardzewiałe igły. A pod wycieraczką ziarna ułożone w dziwny wzór. Nigdy bym ich nie zauważyła — sprzątaczka myje tam co tydzień.

Zawinęłam igły i ziarna w papier i schowałam do wieczora.

Mąż wysłuchał mnie i po raz pierwszy od piętnastu lat małżeństwa nazwał mnie głupią. Nie było mi przykro — miał rację. Zebrał wszystkie jej podarunki, od kartek po kolczyki, i wywiózł za miasto. Wrzucił do bagna. „Żeby nikomu się nie dostały”.

Zadzwoniłam do Aliny i powiedziałam tylko jedno:

— Wiesz, o co chodzi. Upewnij się, iż więcej się nie spotkamy. To w twoim interesie.

Potem kościół. Poświęciłam mieszkanie. I po wszystkim. Zniknęła.

Z jej odejściem skończyły się dziwne rzeczy: Zosia przestała chorować, Mruczek znów stał się łagodny. Tylko bielizny syntetycznej przez cały czas nie mogę nosić. Jakby znak: „Strzeżcie się Danaów, choćby gdy dary niosą”.

Nigdy nie wierzyłam w uroki. Ale teraz… teraz nie jestem pewna.

Idź do oryginalnego materiału