Przyjaciółka, która przyprawia o mdłości: opowieść o przerażającej przyjaźni

polregion.pl 1 dzień temu

Zawsze byłam osobą zamkniętą w sobie, wolałam samotność od hałaśliwych towarzystw. Po ślubie poczułam, iż w mężu znalazłam całe to ciepło, zrozumienie i wsparcie, których może brakowało mi wcześniej. Było mi dobrze w tym przytulnym kokonie dwojga. Przyjaźnie — rzadkie, ale mocne: z dwiema przyjaciółkami mieszkałyśmy w różnych miastach, czasem dzwoniłyśmy, pisałyśmy. Miałyśmy to coś: rzadkie, ale szczere. I to mi w pełni wystarczało.

Ale była jeszcze jedna. Ludmiła.

Jak pojawiła się w moim życiu — nie potrafię wytłumaczyć. Spotkałyśmy się przypadkiem, pogadałyśmy, wymieniłyśmy numery. Na początku wszystko wydawało się niewinne: życzenia na święta, niespodziewane przysługi, troska. Ludmiła jakby wplotła się w moje życie, ale nie dało się tego splotu rozwiązać — wszystko wydawało się takie miłe. Aż w końcu zrozumiałam: nie jesteśmy z tej samej bajki. Należała do innego świata, a w towarzystwie moich znajomych i współpracowników jej poufałość często wprawiała mnie w zakłopotanie. Po jej „żartach” zapadała martwa cisza, którą musiałam gwałtownie zagłuszać śmiechem lub słowami. Za każdym razem tłumaczyłam się tymi samymi słowami: „Ludmiła to dobroduszna kobieta. Nie oceniajcie człowieka po zachowaniu”.

Zdawała się wyczuwać, kiedy miałam gości, i pojawiała się właśnie wtedy. Bez zaproszenia. Z nieodłączną butelką szampana. choćby jeżeli w domu byli ludzie, dla których taki napój był nie do przyjęcia. I zawsze — toast. Długi, uroczysty, w którym przedstawiałam się niemalże jak bóstwo w ludzkiej skórze: „…ja i Kinga, choć nie jedna matka nas rodziła, to jak pierogi z tej samej mąki…”. Wstyd, zażenowanie, nieprzyjemność.

Mąż jej nie znosił. Uważał, iż pozwalam sobą manipulować z powodu słabości charakteru. Odpowiadał na jej tyrady równie kwiecistymi komplementami, po czym wychodził, zostawiając mnie samą z tym „teatrem absurdu”. Często kłóciliśmy się przez Ludmiłę. Oskarżałam go o snobizm, a on mnie o ślepotę.

Ale przejdźmy do sedna. Ludmiła była obecna w moim życiu przez 12 lat. I wydawać by się mogło, iż przez te lata nic katastrofalnego się nie wydarzyło. Aż nagle wszystko się zmieniło.

Na moje urodziny podarowała mi elegancką bieliznę z nylonu. Po pierwszym dniu noszenia moje ciało pokryło się wysypką. Diagnoza: alergia na syntetyki. Od tamtej pory tylko bawełna. Wtedy jeszcze nie łączyłam tego z Ludmiłą.

Po kilku miesiącach moje lekko falowane włosy stały się mocno kręcone, jak u mulatki. Plątały się w kołtuny, wypadały garściami. Męczyłam się, aż w końcu wyrzuciłam szczotkę — też jej prezent. Włosy zaczęły wracać do normy.

Później zniknęła pokaźna suma z portfela. Tego samego, który podarowała mi na Dzień Kobiet. Mąż wtedy po raz pierwszy rzucił: „Kto inny mógłby wybrać tak okropny fason?”.

Moja córka Zosia zaczęła źle się czuć po każdej wizycie Ludmiły. Nudności, gorączka, wymioty. Mąż żartował: „Zosię od Ludmiły mdli”. Śmiałam się. Na darmo.

Nasz kot, Mruczek, mieszkał z nami siedem lat — łagodny, wykastrowany, flegmatyczny. Pewnego razu nie było nas w domu dwa dni. Ludmiła, która zgłosiła się, iż się nim zaopiekuje, zabrała go do siebie. Po powrocie kot niespodziewanie rzucił się na mnie — rozorał ramię do krwi. Od tamtej pory stał się agresywny. I za każdym razem, gdy zachowywał się dziwnie, ktoś mówił: „…a to pewnie po tym, jak był u Ludmiły…”.

Nadal nic nie rozumiałam. Aż wydarzyło się coś, co otworzyło mi oczy.

Odprowadzając Ludmiłę, odruchowo sięgnęłam po pilot i włączyłam kamerę w klatce schodowej. Kamera była ukryta — nikt poza rodziną o niej nie wiedział.

Na ekranie zobaczyłam: Ludmiła kuca przed naszymi drzwiami i… czyści wycieraczkę. Potem wyjmuje coś z torby, staje na palcach i wkłada to nad framugę. Wychodzi.

Gdy, sparaliżowana, podeszłam i powiodłam dłonią po górnej części futryny — ukłułam się. Wystawały z niej trzy zardzewiałe igły. A pod wycieraczką — ziarna ułożone w dziwny wzór. Nigdy bym ich nie zauważyła, bo sprzątaczka regularnie myje podłogę, także pod wycieraczką.

Zawinęłam igły i ziarna w papier i schowałam do wieczora.

Mąż wysłuchał mnie i po raz pierwszy w 15 latach małżeństwa nazwał mnie głupią. Nie było mi przykro — bo miał rację. Zebrał wszystkie prezenty od Ludmiły, od kartek po broszki, i wywiózł je za miasto. Wrzucił do bagna. „Żeby nikomu nie wpadły w ręce”.

Zadzwoniłam do Ludmiły i powiedziałam tylko jedno:

— Wiesz, o co chodzi. Uczyń tak, byśmy się nigdy nie spotkały. To w twoim interesie.

Potem poszłam do kościoła. Poświęciłam mieszkanie. I to wszystko. Zniknęła.

Z jej odejściem zniknęły też dziwne zdarzenia: Zosia przestała chorować, kot znów stał się spokojny. Tylko bielizny z syntetyków przez cały czas nie mogę nosić. Jakby znak: „Strzeżcie się podstępnych, choćby gdy niosą podarki”.

Nie wierzyłam w uroki. Ale teraz… teraz już nie jestem pewna.

Morał tej historii? Czasem największe zagrożenie przychodzi pod pozorem dobroci, a prawdziwe przyjaźnie nie wymagają ciągłych ofiar. Warto słuchać intuicji — zwłaszcza gdy krzyczy, iż coś jest nie tak.

Idź do oryginalnego materiału