„A ty co tam wiesz o gotowaniu!” – ostro rzuciła Weronika Marecka, wyrywając z rąk synowej Zosi garnek. „Kasza jaglana to nie byle co! To sztuka wymagająca wprawy!”
Zosia stała pośrodku własnej kuchni, nie wierząc własnym oczom. Trzy dni temu teściowa wprowadziła się do nich „tylko na czas remontu”, a już zdążyła postawić ich życie na głowie.
„Weroniko Markecjo”, powiedziała cicho Zosia, „to moja kuchnia. Ja decyduję, co będziemy jeść.”
„Twoja?” zaśmiała się teściowa. „A kto kupił to mieszkanie? Mój syn! Więc i ja mam tu tyle samo do powiedzenia, co ty!”
W tej chwili coś w Zosi pękło.
W wieku czterdziestu dwóch lat przywykła już do ustępowania. Praca w przedszkolu nauczyła ją cierpliwości. Ale to, co działo się w jej domu, przekraczało wszelkie granice.
Weronika Marecka pojawiła się w niedzielę z trzema ogromnymi torbami.
„No cóż, pobędę u was z tydzień, może dwa”, oświadczyła stanowczo.
Marek, mąż Zosi, jak zawsze, gdy chodziło o matkę, stał się uległą marionetką.
„Oczywiście, mamo, rozgość się.”
I zaczęło się. Weronika uprała wszystkie ubrania, przemeblowała mieszkanie, wyrzuciła połowę kwiatów – „tylko kurz zbierają”. Drugiego dnia wzięła się za kuchnię, pozbywając się wszystkich „egzotycznych” przypraw. Marek milczał.
„Daj spokój, wytrzymaj trochę”, powiedział żonie. „To moja matka. Ma więcej doświadczenia.”
W tej chwili Zosia zrozumiała – nie ma na kogo liczyć.
A rano stało się to, co przepełniło czarę goryczy. Zosia obudziła się od zapachu spalenizny. Wypadła do kuchni i zobaczyła dymiący garnek, podczas gdy Weronika stała przy oknie, rozmawiając przez telefon.
„Weroniko Markecjo! Coś się pali!”
„Oj, daj spokój”, machnęła ręką teściowa.
Zosia podbiegła do kuchenki. Garnek był już do wyrzucenia.
„To mój ulubiony garnek!”
„No i co? Za to kasza wyszła jak należy, z chrupiącą skórką!”
W tej chwili do kuchni wszedł Marek.
„Co się dzieje?”
„Twoja żona krzyczy o jakimś garnku”, poskarżyła się Weronika.
„Zosiu”, powiedział zmęczonym głosem Marek, „nie przesadzaj. Mama stara się dla nas.”
I wtedy coś w Zosi pękło. Spojrzała na męża, na teściową, na zniszczony garnek.
„Wiecie co?” powiedziała cicho, ale wyraźnie. „Mam dość. Weroniko Markecjo, skoro to ty tu jesteś gospodynią, to sama gotuj, sama sprzątaj, sama pierz. A ja idę na zakupy.”
„Co ty robisz?” zapytał zdezorientowany Marek.
„To, co powinnam była zrobić trzy dni temu. Bronię swojego domu. A ty, Weroniko Markecjo, możesz tu zostać. Ale pod MOIMI zasadami. To MÓJ dom, i tu to JA jestem gospodynią.”
„Jak śmiesz!” oburzyła się teściowa. „Marku, słyszysz?”
„Słyszę”, niespodziewanie spokojnie odparł Marek. „Wiesz, mamo, Zosia ma rację. To jej dom, i ona ustala tu zasady.”
Weronika otworzyła usta ze zdumienia.
„Ale ja jestem twoją matką!”
„Właśnie dlatego powinnaś szanować moją żonę i mój wybór”, stanowczo powiedział Marek.
Następne dni minęły w napiętej ciszy. Weronika chodziła obrażona, ale przestrzegała zasad Zosi. Po tygodniu spakowała swoje rzeczy.
„Remont już skończony?” zapytała Zosia.
„Nie”, odparła sucho teściowa. „Ale pojadę do siostry. Tam… spokojniej.”
Zosia skinęła głową. Rozumiała – teściowa po prostu nie chciała żyć tam, gdzie musiała się liczyć z czyimiś zasadami.
Gdy drzwi się za nią zamknęły, Zosia poczuła nie ulgę, ale pustkę.
„Nie martw się”, przytulił ją Marek. „Mama jest urażona, ale gwałtownie odpuszcza. Myślę, iż zrozumiała, iż z tobą nie ma żartów.” Powiedział, iż zawsze wiedział, iż Zosia nie jest cieniem, i iż jest z niej dumny.
Wieczorem Zosia siedziała w kuchni z filiżanką kawy. Jej dom. Jej zasady. Jej życie. Zrozumiała, iż czasem trzeba pokazać zęby, by zasłużyć na szacunek. I iż prawdziwy mężczyzna wesprze żonę, choćby jeżeli będzie musiał wybierać między nią a matką. Za oknem rozkwitały nowe bratki. Życie toczyło się dalej, a teraz Zosia wiedziała – jest panią nie tylko swojego domu, ale i własnego losu.














