Przygoda z Przezwyciężeniem Przestworzy: Historia Ratunku

twojacena.pl 16 godzin temu

Misia i Kazio: Historia ocalenia z niebios

— Misiu, jaką rogalika chcesz — z mięsem, z serem, a może z twarożkiem?
— Mamo, chcę z serem!
— Dobrze, kochanie, zaraz kupimy.

Sprzedawczyni w piekarni przy dworcu włożyła rogalika do przezroczystej torebki. Na zewnątrz panował mróz, a wieczór przechodził w noc. Mama z synkiem szli przez zaśnieżony park, gdzie na gałęziach skrzypiały śnieżne czapy, a powietrze było ciche, chrupkie i iskrzące.

— Mamo…
— Co znowu?
— Niewyborne! Teraz chcę z mięsem!
— Oj, Misiu! Pytałam przecież! Straszny z ciebie rozpieszczony urwis! — załamała ręce kobieta.

Z chwilową irytacją chłopiec wyrwał rękę i rzucił niechcianego rogalika. Ten zatoczył łuk w powietrzu i wylądował pod rozłożystą jodłą, owiniętą lodowymi gałęziami. W śnieżnym szeleście kryła się smutna akceptacja losu.

A przecież ten rogalik miał swoją historię. Długą, pracowitą, prawdziwą.

Wszystko zaczęło się latem, na polach pod Lublinem. Pod złotym niebem, w czystym zbożu, malutkie ziarno dojrzewało w kłosie pełnym ciepła. Potem przyszły żniwa, kombajn, młyn, worki z mąką i podróż do piekarni na rogu Lipowej. Tam, gdzie ciasto wałkowano manualnie, gdzie piekarz z pokrytymi bliznami dłońmi hojnie nakładał ser z koperkiem i zwijał warstwa po warstwie.

Rogalik wyszedł z pieca gorący, maślany, pachnący. Przesycony dobrem i troską. Ale… nie było mu dane. Kaprys człowieka przerwał jego drogę, i teraz leżał w śniegu, marznąc, zamieniając się w bezkształtną skorupę. Tylu trud, tyle ciepła — i wszystko na nic?

Kazio był kotem ulicznym. Nie mieszkał w piwnicy ani w mieszkaniu, ale pod niebem i śniegiem. Szary, w sam raz puszysty, o oczach jak szmaragdy, uchodził za miejscowego starca — cztery lata na ulicy! Weteran. Mieszkał przy trzecim klatkowisku, gdzie babcie codziennie wynosiły mu jedzenie.

Domowym kotem Kazio nie potrafił być. Próbował. Pewnego dnia przygarnęła go rodzina z czwartego piętra. Ale Kazio tłukł wazony, hałasował nocami, gonił cienie. Nie umiał żyć w zamknięciu. Dusza — wolna.

A potem zdarzyło się coś strasznego. Na podwórko wpadł mężczyzna z ogromnym psem. Potężne, kudłate zwierzę ze szalonym spojrzeniem. I ten człowiek, jakby na złość, nasłał go na Kizia. Gonitwa przez zaspy, auta, oblodzone chodniki. Kazio zdążył. Wpadł na drzewo i — wyżej, coraz wyżej, aż serce zamarło z przerażenia.

Ale zejść — nie umiał. Gałąź pod łapami — cienka, a strach paraliżuje. Wołał, przyzywał babcie. Pierwszy dzień — biegały pod drzewem, z kroplami walerianowymi, dzwoniąc do straży miejskiej: „Zdejmijcie kota, sam nie zejdzie!”

— Zleci! — odpowiadano. — Sam spadnie.

Drugi dzień. Zamieć. Ludzie zniknęli. Kazio jadł śnieg. Gryzł cienkie gałązki z głodu. Noc ciągnęła się w nieskończoność. Śnieg oblepiał sierść, zamrażając go w bryłę. Trzeci dzień — już nie wołał. Tylko siedział. W milczeniu, bez sił. Chłód w kościach, łapy sine, serce waliło niemiarowo. Tracił siebie.

A czwartego dnia stało się to, co nieuniknione: łapy rozluźniły się. I Kazio, jak jesienny liść, poleciał w dół. Wirując, strącając śnieżne płatki, wylądował w zaspie, wbił się w nią, zadrżał i… nie mógł wstać. Otworzył pysk — nie wydał dźwięku. Koniec?

I wtedy. Zapach. Wbił się w nos jak promień słońca w ciemności. Jedzenie.

Rozkleił oczy. Tuż przed nosem, na śniegu — ona. Rogalik. Wciąż ciepły w środku, zmarznięty na wierzchu, ale aromatyczny, smaczny, prawdziwy. Nadgryziony dziecięcymi ząbkami, ale nadający się do zjedzenia.

Kazio rzucił się całym sercem. Wpił zęby, rwał, żuł, nie wierząc swojemu szczęściu. Jadł jak nigdy dotąd. Ten kawałek ciasta, masła i sera, który przeszedł drogę od pola do śniegu, stał się dla niego — ratunkiem. Drugą szansą. Darami niebios.

Kot poderwał się. Rozejrzał. Zamieć wyła, ale w ciele pojawiło się ciepło. Otrząsnął się i ruszył truchtem w stronę klatkowiska. Tego samego, gdzie mieszkały babcie.

— Ka-azio! Mój Boże! Patrzcie, żyje! — krzyknęła ciocia Basia, wypadając na ganek.
— Kazio! Dzwoniliśmy, prosiliśmy, czekaliśmy! Straż nie przyjechała! A on sam spadł, nasz głuptasek!

Babcie otoczyły go jak słońce. Ktoś otworzył drzwi, ktoś wyniósł ciepły koc. A Kazio… wszedł do środka. Tym razem nie hałasował. Położył się cicho w kącie. Grzał się. Przeżywał swojego rogalika.

A gdzieś tam, w ciepłej piekarni, właśnie wkładano do pieca nową partię rogalików. I być może jeden z nich pewnego dnia znów ocali czyjeś życie.

Koniec to tylko początek. Zwłaszcza gdy jest się kotem. I zwłaszcza gdy spotka się rogalika.

Idź do oryginalnego materiału