Przy studni…
Anna Kowalska, z wysiłkiem unosząc drewniane wiadra na ramionach, szła wąską wiejską ścieżką, w porannym powietrzu rozbrzmiewając metalicznym brzękiem wiader. Woda w studni – czysta, lodowata, przejrzysta – była dla niej czymś świętym. Choć przekroczyła już siedemdziesiątkę, codziennie pokonywała tę drogę na koniec ulicy. Uparta, twarda, choćby słuchać nie chciała, gdy synowa zaczynała swoje kazania.
– Mamo, no ile można! Przecież masz wodę w domu i na podwórku! Ludzie się śmieją. Naprawdę ci nie ciężko? – warknęła Kasia, przewracając oczami.
Ale Anna Kowalska udawała, iż nie słyszy. Z wodą z kranu choćby gotować nie chciała – „śmierdzi rurami”, mówiła. Ale ta studzienna? Inna. Źródlana. Żywa. Słodka jak łza wspomnień.
Przystanęła, postawiła wiadra na ziemię, wyprostowała się i na chwilę zamknęła oczy. Lekki wiatr poruszał liście młodej lipy – ktoś niedawno zasadził ją przy studni. Kiedyś rósł tu stary orzech, rozłożysty i potężny, pod którym Anna w młodości spotykała się z Tadeuszem.
Jak wtedy płonęły jej policzki, jak biło serce, gdy biegła do studni! A on – wysoki, opalony, z ciemnymi oczami – stał, oparty o cembrowinę, i czekał. Wszystkie dziewczyny we wsi zazdrościły. Zwłaszcza Wanda, jej najbliższa przyjaciółka.
– Tyle ci powiem, Wanda – ostrzegała Anna – oddam za niego duszę!
Ale Wanda spoglądała spod oka i prychała:
– Gadają, iż będzie mój. Wróżka tak powiedziała… Żartuję, żartuję! – próbowała zmiękczyć.
Anna wtedy machnęła ręką. Ale w sercu już zasiał się niepokój. I jakby na złość – choroba. Gorączka, ogień w ciele. Leżała bezwładnie i poprosiła Wandę:
– Idź do studni. Powiedz Tadkowi, żeby na mnie nie czekał. Powiedz, iż jestem chora… spotkamy się jutro.
Wanda wtedy uśmiechnęła się… jakoś dziwnie. A potem zniknęła, zostawiając za sobą stukot obcasów. Co powiedziała Tadeuszowi? Anna nigdy się nie dowiedziała. Ale gdy przyszła następnego dnia pod orzech, zobaczyła ich razem.
Stali obok siebie, a ona – z lodem w piersi – odwróciła się i uciekła. Łzy dusiły, serce wyskakiwało z klatki.
W tydzień później o Annę oświadczył się sąsiad – Stanisław. Cichy, skromny, patrzył na nią zawsze jak na cud.
– Przyślij swatów, Staszek – rzuciła dumnie, przygniatając ból w piersi. – Póki nie zmieniłam zdania.
Wanda przyszła potem. Łzami błagała:
– Nic między mną a Tadkiem nie było. Aniu, przestań…
– Dostałaś, czego chciałaś. I nie będziesz szczęśliwa. Tak jak ja. A teraz idź. Na zawsze.
Wesele było jak pogrzeb marzeń. Rodzice się martwili, a Stanisław… Stanisław zrobił wszystko, by nigdy nie żałowała.
Gotował, prał, wstawał nocą do dzieci. Cała wieś wiedziała: złote ręce, dobre serce. Ale… pokochać go Anna nie potrafiła. Żyła z szacunkiem, ale bez iskry.
Wanda wyszła za Tadeusza. A on… nie zabawił długo. Wyjechał zaraz po ślubie. Rzekomo budować dom. Mówił, iż nie chce mieszkać z rodzicami ani u żony. W rzeczywistości – uciekał. Najpierw do Torunia, potem do Gdańska – byle dalej.
Z Torunia przyszła wieść: Tadeusza zabiło na wyrębie. Belka zabiła go na miejscu.
Pochowali go całą wsią. Anna nie poszła. Nie chciała wystawiać żalu na pokaz. Ale wieczorem przyszła sama – na świeży grób. Stała, modliła się. Nie wiedziała, o co. Tylko płakała – cicho, długo, jakby przez te wszystkie lata wstrzymywała oddech.
I nagle – czyjaś dłoń na ramieniu. Odwróciła się. Wanda. W czerni. Milcząco spotkały się wzrokiem. I rozeszły, nie mówiąc słowa.
Minęły lata. Wanda odeszła. Anna często chodziła teraz na cmentarz. Tam – mąż, rodzice… i ten grób. Dwa obok siebie.
Pielęgnowała je. Czyściła nagrobki. Wyrywała chwasty. I pewnego dnia – znów spotkała Wandę. Ulotną jak zmierzch.
– Ciągle do niego przychodzisz, co, Aniu? choćby teraz? – szepnęła.
– Wiedziałaś, iż kochał tylko ciebie. Może to cię pocieszy…
I wtedy Anna zrozumiała nagle – iż nie kochała Tadeusza. Kochała to, co było między nimi w marzeniach. Kochała marzenie. A obok był człowiek – prawdziwy. Wierny. Czuły. Stanisław. Mąż, przyjaciel, opoka. A ona chowała się we wspomnieniach jak w starym kufrze, szukając zapachu przeszłości.
I już nie gniewa się na Wandę. To wszystko – nieważne. Dawno.
…Anna Kowalska podniosła wiadra. Wciągnęła zapach aksamitek. Już więdną… Trzeba będzie zerwać – i na cmentarz. Wanda tak je lubiła. Ten korzenny, ostry aromat… jak obietnica czegoś nieosiągalnego.
Z drogi krzyknęła:
– Staś! Staszek, muszę ci coś powiedzieć!
– Co się stało? – odkrzyknął zaniepokojony mąż.
Uśmiechnęła się i, wtulając w jego pierś, szepnęła:
– Kocham cię, Staszku…
I zaczerwieniła się jak dziewczyna. A on tylko przycisnął ją mocniej, nie mówiąc nic. W jego spojrzeniu było wszystko: zdumienie, czułość… i miłość, którą niósł przez całe ich życie.
Anna nie przechodziła już obok tych dwóch grobów. Zatrzymywała się. Czyściła granit, szełczała modlitwy. Jakby wierzyła, iż tam, w niebie, zapanował wreszcie pokój. Prawdziwy. Wieczny.