Przy źródle tajemnic

newsempire24.com 2 tygodni temu

Przy studni…

Anna Tadeuszowa, dźwigając z wysiłkiem drewniane wiadra na ramionach, szła wąską wiejską ścieżką, a metalowe obręcze dzwoniły w porannym powietrzu niczym kościelne dzwony. Woda w studni — zimna, przezroczysta, czysta — była dla niej niczym świętość. Choć przekroczyła siedemdziesiątkę, każdego ranka wędrowała na koniec wsi, do tego źródła. Uparta, twarda, nie słuchała, gdy synowa zaczynała swoje przemowy.

— Mamo, ile można? Przecież mamy wodę w domu, w kranie! Ludzie się śmieją. Nie jest ci ciężko? — warknęła Zosia, przewracając oczami.

Ale Anna Tadeuszowa udawała głuchą. Woda z rury? choćby herbaty na niej nie chciała gotować — „śmierdzi metalem”, mruczała. Studzienna była inna. Źródlana. Żywa. Słodka jak łzy wspomnień.

Przystanęła, postawiła wiadra na ziemi, wyprostowała się i na chwilę zamknęła oczy. Wiatr kołysał liśćmi młodej lipy — zasadzonej niedawno przy studni. Kiedyś rósł tu stary dąb, rozłożysty i potężny, pod którym Anna w młodości spotykała się z Wojtkiem.

Jakże wówczas płonęły jej policzki, jak zamierało serce, gdy biegła do studni! A on — wysoki, smagły, z ciemnymi oczami — stał oparty o cembrowinę i czekał. Wszystkie dziewczyny we wsi zazdrościły. Zwłaszcza Krysia, jej najbliższa przyjaciółka.

— Tylko spróbuj się do niego zbliżyć, Krysia — ostrzegała Hanka — oddam za niego duszę!

Ale Krysia spoglądała zpode łba i prychała:

— Powiedzieli mi, iż będzie mój. Wiesz, wróżka tak przepowiada… Żartuję, żartuję! — próbowała złagodzić.

Hanka machnęła wtedy ręką. Ale w sercu już zasiał się niepokój. I jak na złość — choroba. Gorączka, ogień w żyłach. Leżała bez siły i poprosiła Krysię:

— Idź do studni. Powiedz Wojtkowi, żeby na mnie nie czekał. Powiedz — chora jestem, spotkamy się jutro.

Krysia wtedy uśmiechnęła się… dziwnie. Potem zniknęła, pozostawiając za sobą stukot obcasów. Co powiedziała Wojtkowi? Hanka nigdy się nie dowiedziała. Gdy następnego dnia przyszła pod dąb, zobaczyła ich razem.

Stali blisko, a ona — z lodem w piersi — odwróciła się i uciekła. Łzy dusiły, serce rozpadało się na kawałki.

Tydzień później Hankę oświadczył sąsiad — Janek. Cichy, skromny, patrzył na nią jak na cud.

— Przyślij swatów, Janku — rzuciła dumnie, ściskając w piersi ból. — Zanim zmienię zdanie.

Krysia potem przychodziła. Z płaczem błagała:
— Nic między mną a Wojtkiem nie było. Hanko, przestań…

— Dostałaś, co chciałaś. I nie będziesz szczęśliwa. Jak ja. A teraz idź. Odejdź na zawsze.

Ślub był jak pogrzeb marzeń. Rodzice się martwili, a Janek… Janek zrobił wszystko, by nie żałowała.

Gotował, prał, wstawał nocą do dzieci. Cała wieś wiedziała: złote ręce, dobre serce. Ale… pokochać go Hanka nie potrafiła. Żyła z szacunkiem, ale bez ognia.

Krysia wyszła za Wojtka. A on nie zagrzał miejsca. Wyjechał zaraz po ślubie. Rzekomo budować dom. Mówił, iż nie chce mieszkać z rodzicami ani u żony. W rzeczywistości — uciekał. Uciekał od niej. Raz do Warszawy, raz do Gdańska — byle dalej.

Z Warszawy przyszła wiadomość: Wojtka zabiła na leśnej robocie zwalona kłoda.

Pogrzeb był wiejski. Hanka nie poszła. Nie chciała pokazywać żalu. Ale wieczorem przyszła sama — na świeżą mogiłę. Stała, modliła się. Nie wiedziała o co. Tylko płakała — cicho, długo, jakby przez te wszystkie lata nie oddychała.

I nagle — czyjaś dłoń na ramieniu. Obróciła się. Krysia. W czerni. Spotkały się wzrokiem. I rozeszły bez słowa.

Minęły lata. Krysia umarła. Hanka często chodziła na cmentarz. Tam — mąż, rodzice… i ta mogiła. Dwie obok siebie.

Pielęgnowała je. Czyściła nagrobki. Wyrywała chwasty. Aż pewnego dnia — znów ją zobaczyła. Widmową jak zmierzch.

— Wciąż do niego przychodzisz, co, Hanko? choćby teraz? — szepnęła.

— Wiedziałaś, iż cię kochał. Tylko ciebie. Może to cię pocieszy…

I wtedy Hanka zrozumiała — nie kochała Wojtka. Kochała to, co sobie z nim wyśniła. Kochała sen. A obok był człowiek — prawdziwy. Wierny. Czuły. Janek. Mąż, przyjaciel, opoka. A ona chowała się we wspomnieniach jak w starej skrzyni, wietrząc zapach przeszłości.

I już nie ma do Krysi żalu. To wszystko — już nieważne. Od dawna.

…Anna Tadeuszowa podniosła wiadra. Wciągnęła zapach aksamitek. Już więdną… Trzeba będzie uciąć — i na grób. Krysia tak je kochała. Ten korzenny, gorzki aromat… jak obietnica czegoś nieosiągalnego.

Zza płotu zawołała:

— Janku! Muszę ci coś powiedzieć!

— Co się stało? — odkrzyknął zaniepokojony mąż.

Uśmiechnęła się i, wtulając w jego pierś, szepnęła:

— Kocham cię, Janku…

I poczerwieniała jak dziewczyna. A on tylko przytulił ją mocniej, nie mówiąc nic. W jego oczach było wszystko: zdumienie, czułość… i miłość, którą niósł przez całe ich życie.

Hanka nie przechodziła już obok tych dwóch mogił. Zatrzymywała się. Czyściła granit, szeptała modlitwy. Jakby wierzyła, iż tam, w niebie, wreszcie nastał pokój. Prawdziwy. Wieczny.

Idź do oryginalnego materiału