Przy studni…
Anna Nowicka, mocując się z koromysłami na ramionach, szła wąską wiejską ścieżką, a blaszane wiadra dźwięczały metalicznie w porannej ciszy. Woda w studni – czysta, lodowata, przejrzysta – była dla niej czymś na kształt świętości. Choć przekroczyła siedemdziesiątkę, każdego dnia wędrowała na sam koniec ulicy, do tego źródła. Uparta, twarda, nie słuchała, gdy synowa zaczynała swoje morały.
— Mamo, ile można? Przecież masz wodę i w podwórku, i w domu! Ludzie się śmieją. Nie jest ci ciężko? — mamrotała Jadwiga, przewracając oczami.
Ale Anna Nowicka udawała, iż nie słyszy. Z tą wodą z kranu choćby gotować nie chciała: „śmierdzi rurami” – powtarzała. A studzienna była inna. Źródlana. Żywa. Słodka jak łza wspomnień.
Przystanęła, postawiła wiadra na ziemi, wyprostowała się i na chwilę przymknęła oczy. Wiaterek kołysał liśćmi młodej lipy – ktoś niedawno posadził ją przy studni. Kiedyś rósł tu stary orzech, rozłożysty i potężny, pod którym Anna w młodości spotykała się z Kazimierzem.
Jakże wtedy płonęły jej policzki, jak zamierało serce, gdy biegła do studni! A on – wysoki, smagły, z ciemnymi oczami – stał oparty o cembrowinę i czekał. Wszystkie dziewczyny we wsi zazdrościły. Zwłaszcza Danuta, jej najbliższa przyjaciółka.
— Tylko spróbuj się do niego zbliżyć, Danuś – ostrzegała Krysia – oddam za niego duszę!
Ale Danuta spoglądała spode łba i prychała:
— Powiedzieli mi, iż będzie mój. Wróżka tak mówiła… Żartuję, żartuję! — próbowała złagodzić.
Krysia machnęła wtedy ręką. Ale w sercu już zasiał się niepokój. I jak na złość – przyszła choroba. Gorączka, ogień w ciele. Leżała bezsilna i poprosiła Danutę:
— Idź do studni. Powiedz, żeby Kazio na mnie nie czekał. Powiedz – choruję, spotkamy się jutro.
Danuta wtedy uśmiechnęła się… tak dziwnie. Potem zniknęła, zostawiając za sobą stukot obcasów. Co powiedziała Kazimierzowi – Krysia nigdy się nie dowiedziała. Ale gdy przyszła pod orzech następnego dnia, zobaczyła ich razem.
Stali blisko siebie, a ona – z lodowatym oddechem w piersi – odwróciła się i uciekła. Łzy dławiły, serce chciało wybuchnąć.
W tydzień później o rękę Krysi poprosił sąsiad – Stanisław. Cichy, skromny, zawsze patrzył na nią jak na cud.
— Przyślij swatów, Stasiu – rzuciła dumnie, ściskając w piersi ból. – Póki się nie rozmyśliłam.
Danuta potem przychodziła. Błagała ze łzami:
— Nic między mną a Kazikiem nie było. Krysia, opamiętaj się…
— Dostałaś, co chciałaś. I nie będziesz szczęśliwa. Tak jak ja. A teraz idź. Idź na zawsze.
Ślub był jak pogrzeb marzeń. Rodzice się denerwowali, a Stanisław… Stanisław od tamtej pory zrobił wszystko, by nie żałowała.
Gotował, prał, wstawał nocą do dzieci. Wszyscy sąsiedzi mówili: złote ręce, dobre serce. Ale… pokochać go Krysia nie potrafiła. Żyła z szacunkiem, ale bez ognia.
Danuta wyszła za Kazimierza. A on – nie zagrzał miejsca. Wyjechał zaraz po ślubie. Rzekomo budować dom. Mówił, iż nie chce żyć z rodzicami ani w domu żony. W rzeczywistości – uciekał. Uciekał od niej. To do Krakowa, to do Gdańska – byle dalej.
Z Krakowa przyszła wieść: Kazimierza zabiło na wyrębie. Kloca przygniotła na śmierć.
Pogrzeb był całowioskowy. Krysia nie poszła. Nie mogła pokazywać swego żalu. Ale wieczorem przyszła sama – na świeżą mogiłę. Stała, modliła się. Nie wiedziała, o co. Tylko płakała – cicho, długo, jakby cały ten czas nie oddychała.
I nagle – czyjaś dłoń na ramieniu. Obróciła się. Danuta. W czerni. Milcząco spotkały się wzrokiem. I rozeszły się bez słowa.
Minęło wiele lat. Danuta umarła. Krysia teraz często chodziła na cmentarz. Tam – mąż, rodzice… i ta mogiła. Dwie obok siebie.
Pielęgnowała je. Wycierała nagrobki. Wyrywała chwasty. I pewnego dnia – znów spotkała Danutę. Upiór, jak zmierzch.
— Wciąż do niego przychodzisz, co, Krysia? choćby teraz? – szepnęła.
— Wiedziałaś, iż on cię kochał. Tylko ciebie. Może to cię pocieszy…
I wtedy Krysia zrozumiała – nigdy nie kochała Kazimierza. Kochała to, co z nim śniła. Kochała sen. A obok niej cały czas był człowiek – prawdziwy. Wierny. Czuły. Stanisław. Mąż, przyjaciel, opoka. A ona chowała się we wspomnieniach jak w staryj skrzyni, wąchając zapach przeszłości.
I nie trzyma już urazy do Danuty. To wszystko – już nie ma znaczenia. Dawno.
…Anna Nowicka podniosła wiadra. Wciągnęła zapach aksamitek. Już więdną… Trzeba będzie uciąć – i na cmentarz. Danuta tak je kochała. Ten korzenny, gorzki aromat… jak obietnica czegoś nieosiągalnego.
Już ze ścieżki zawołała:
— Stasiek! Stasiu, muszę ci coś powiedzieć!
— Co się stało? – odezwał się zaniepokojony mąż.
Uśmiechnęła się i, wtulając w jego pierś, szepnęła:
— Kocham cię, Stasiu…
I zarumieniła się jak dziewczyna. A on tylko przycisnął ją mocniej, nie mówiąc nic. W jego spojrzeniu było wszystko: zdziwienie, czułość… i miłość, którą niósł przez całe ich życie.
Krysia nie mijała już tamtych dwóch mogił. Stawała. Wycierała granit, szeptała modlitwy. Jakby wierzyła, iż tam, w niebie, wreszcie nastał pokój. Prawdziwy. Wieczny.