Przy studni…

twojacena.pl 6 godzin temu

Przy studni…

Anna Markiewicz, z wysiłkiem unosząc drewniane wiadra na ramionach, szła wąską wiejską ścieżką, a metalowe uchwyty dzwoniły w porannym powietrzu. Woda w studni – zimna, przejrzysta, krystaliczna – była dla niej czymś świętym. Choć przekroczyła siedemdziesiątkę, codziennie pokonywała tę drogę. Uparta, twarda, nie słuchała, gdy synowa zaczynała swoje pouczenia.

— Mamo, ile można! Przecież masz wodę w domu i w podwórku! Ludzie się śmieją. Nie jest ci ciężko? — mruczała Hania, przewracając oczami.

Ale Anna Markiewicz udawała, iż nie słyszy. Z tą wodą z kranu choćby gotować nie chciała: „śmierdzi rurą”, powtarzała. A studzienna – była inna. Źródlana. Żywa. Słodka jak łzy wspomnień.

Przystanęła, postawiła wiadra na ziemi, wyprostowała plecy i na chwilę zamknęła oczy. Wiatr poruszał liśćmi młodej lipy – ktoś niedawno zasadził ją przy studni. Kiedyś rósł tu stary orzech, rozłożysty i potężny, pod którym Anna w młodości spotykała się z Wojtkiem.

Jak wtedy płonęły jej policzki, jak biło serce, gdy biegła do studni! A on – wysoki, smagły, z ciemnymi oczami – stał oparty o cembrowinę i czekał. Wszystkie dziewczyny we wsi zazdrościły. Zwłaszcza Marysia, jej najbliższa przyjaciółka.

— Tylko spróbuj do niego podejść, Marysiu — ostrzegała Basia — oddam za niego życie!

Ale Marysia patrzyła spode łba i prychała:

— Powiedzieli mi, iż będzie mój. Wróżka tak powiedziała… Żartuję, żartuję! — próbowała złagodzić.

Basia wtedy machnęła ręką. Ale w sercu już zasiał się niepokój. I jak na złość – choroba. Gorączka, ogień w ciele. Leżała jak szmata i poprosiła Marysię:

— Idź do studni. Powiedz, żeby nie czekał na mnie Wojtek. Powiedz – choruję, spotkamy się jutro.

Marysia wtedy uśmiechnęła się… tak dziwnie. A potem zniknęła, zostawiając za sobą stukot obcasów. Co powiedziała Wojtkowi – Basia nigdy się nie dowiedziała. Ale gdy przyszła pod orzech następnego dnia, zobaczyła ich razem.

Stali obok siebie, a ona – z lodem w piersi – odwróciła się i uciekła. Łzy dusiły, serce rwało się na części.

Po tygodniu do Basi przyszedł swat – Jasiek. Cichy, skromny, zawsze patrzył na nią jak na cud.

— Przysyłaj swatów, Jasiu — rzuciła dumnie, ściskając w piersi ból. — Zanim przedynkam.

Marysia potem przychodziła. Błagała przez łzy:
— Nic nie było między mną a Wojtkiem. Basia, opamiętaj się…

— Dostałaś, co chciałaś. I nie będziesz szczęśliwa. Jak ja. A teraz idź. Idź na zawsze.

Ślub był jak pogrzeb marzeń. Rodzice się denerwowali, a Jasiek… Jasiek zrobił wszystko, by żałować nie musiała.

Gotował, prał, wstawał nocą do dzieci. Cała wieś wiedziała: złote ręce, dobre serce. Ale… pokochać go Basia nie potrafiła. Żyła z szacunkiem, ale bez ognia.

Marysia wyszła za Wojtka. A on – nie zagrzał miejsca. Wyjechał zaraz po ślubie. Rzekomo budować dom. Mówił, iż nie chce żyć z rodzicami ani w domu żony. W rzeczywistości – uciekał. Uciekał od niej. To do Gdańska, to do Szczecina – byle dalej.

Z Gdańska przyszła wieść: Wojtka zabiła na wyrębie ścięta kłoda. Przygniotła na śmierć.

Pochowano go z całym ceremoniałem. Basia nie poszła. Nie chciała wystawiać swego bólu na pokaz. Ale wieczorem przyszła sama – na świeżą mogiłę. Stała, modliła się. Nie wiedziała, o co. Tylko płakała – cicho, długo, jakby cały ten czas wstrzymywała oddech.

I nagle – czyjaś dłoń na ramieniu. Odwróciła się. Marysia. W czerni. Spotkały się wzrokiem. I rozeszły się bez słowa.

Minęły lata. Marysia odeszła. Basia teraz często chodziła na cmentarz. Tam – mąż, rodzice… i ta mogiła. Dwie obok siebie.

Pielęgnowała je. Czyściła nagrobki. Wyrywała chwasty. I pewnego dnia – znów spotkała Marysię. Ulotną jak zmierzch.

— Wciąż do niego przychodzisz, co, Basia? choćby teraz? — szepnęła.

— Wiedziałaś, iż kochał tylko ciebie. Może to cię choć trochę pocieszy…

I wtedy Basia zrozumiała – nie kochała Wojtka. Kochała to, co z nim wymarzyła. Kochała sen. A obok niej cały czas był człowiek – prawdziwy. Wierny. Czuły. Jasiek. Mąż, przyjaciel, opoka. A ona chowała się w swoich wspomnieniach, jak w starym kufrze, wąchając zapach przeszłości.

I nie trzyma już urazy do Marysi. To wszystko – już nie ważne. Dawno.

…Anna Markiewicz podniosła wiadra. Wciągnęła zapach aksamitek. Już więdły… Trzeba będzie uciąć – i na cmentarz. Marysia tak je kochała. Ten korzenny, ostry aromat… jak obietnica czegoś nieosiągalnego.

Zza zakrętu zawołała:

— Jasiu! Jasiu, muszę ci coś powiedzieć!

— Co się stało? — przestraszył się mąż.

Uśmiechnęła się i wtulając w jego pierś, szepnęła:

— Kocham cię, Jasiu…

I zaróżowiła się jak dziewczyna. A on tylko mocniej ją przytulił, nie mówiąc nic. W jego oczach było wszystko: zdziwienie, czułość… i miłość, którą niósł przez całe ich życie.

Basia nie mijała już tych dwóch mogił. Stawała. Czyściła granit, szeptała modlitwy. Jakby wierzyła, iż tam, w niebie, wreszcie zapanował pokój. Prawdziwy. Wieczny.

I tak oto zrozumiała, iż czasem to, co wydaje się stratą, jest w istocie drogą do prawdziwego szczęścia. Tylko trzeba umieć je dostrzec.

Idź do oryginalnego materiału