Opatrzność…
Kinga
Koniec maja, a na dworze od dwóch tygodni panują upały. Kinga wsiadła do autobusu i od razu pożałowała tej decyzji. W godzinach szczytu było tłoczno, duszno i ciasno. Otoczona ze wszystkich stron, poczuła, jak sukienka natychmiast przykleiła się do jej wilgotnego ciała. Ktoś boleśnie szturchnął ją w plecy.
— Przejdź do przodu, wszyscy muszą gdzieś dojechać. A takim jak ty w ogóle powinno się chodzić pieszo, tyle miejsca zajmujesz — burknął za plecami Kingi starszy kobiecy głos.
— Sama też nie jesteś chudeńka. No, przesuńcie się! — warknął ochrypły męski głos, a Kinga została przyciśnięta tak mocno, iż prawie straciła oddech.
— Oj, zdusisz mnie, ty niecny — jęknęła kobieta z tyłu.
Drzwi zatrzasnęły się z hałasem, a autobus ruszył z przystanku. Za Kingą kobieta i ochrypły mężczyzna ciągle się przepychali i kłócili.
— Matko, czemu taka zła?
— A ty w ogóle się zamknij. I tak nie ma czym oddychać, a od ciebie jeszcze śmierdzi wódką — odgryzła się kobieta.
Kinga nie widziała, kto mówił — choćby nie mogła odwrócić głowy, bo natychmiast uderzała nosem w czyjeś ramię. Nie sięgała też do poręczy, bo ręce miała unieruchomione. Była ściśnięta jak sardynka w puszce.
Autobus jechał szarpnięciami, gwałtownie hamował, by za chwilę ruszyć z miejsca. Pasażerowie przewracali się na boki, jednocześnie uciskając się nawzajem. Nie przewracali się tylko dlatego, iż było tak ciasno. Przez otwarte okna wpadało trochę powietrza, chłodząc rozgrzane twarze. Ale gdy tylko autobus zatrzymywał się na czerwonym świetle, ludzie znów zaczynali się przepychać i wyzywać.
Kinga nie brała udziału w tych utarczkach. Stała z zaciśniętymi ustami, marząc tylko o tym, by jak najszybciej wyjść, odetchnąć świeższym powietrzem, wrócić do domu, zdjąć mokre ubranie i stanąć pod chłodnym prysznicem. Autobus znów ruszył, a pasażerowie przechylili się na bok.
— Hej, kierowco, uważaj! To nie drewno wieziesz! — krzyknął ochrypły. — W kabinie pewnie masz włączony wiatrak, a my tu jak w piekarniku… — burknął.
Autobus znieruchomiał przed przystankiem.
— Niech nikt więcej nie wsiada! I tak się zdusimy! — wrzasnął ochrypły. — Kto wysiada?
— Ja! Ja wysiadam! Otwórzcie drzwi! — krzyknęła Kinga, nie mogąc już znieść tej duszności i ścisku.
Drzwi otworzyły się z trudem, wypuszczając najpierw kobietę, potem ochrypłego, a na końcu Kingę. Na pożegnanie kobieta boleśnie uderzyła ją pięścią w ramię.
— Krowa! Tylko dla jednego przystanku wsiadła do autobusu.
Kinga nie zdążyła odpowiedzieć. Kobieta wślizgnęła się między pasażerów, drzwi się zamknęły, a autobus odjechał. Kinga nie czekała na następny. Poszła do domu pieszo, połykając łzy. W uszach wciąż dźwięczał jej ten wstrętny głos: *Krowa!*
Krową, hipopotamem, mamutem przezywali ją już w szkole. Powinna się przyzwyczaić, ale nie mogła. Czy to jej wina, iż urodziła się tak duża? Lekarze nie znajdowali nic złego w jej organizmie.
— Mamo, po coś mnie urodziła? Komu jestem potrzebna, taka gruba? — płakała, wracając do domu. — Gdybyś wybrała sobie chudego męża, może urodziłabym się szczupła jak ty. A teraz męcz się do końca życia.
— Nie jesteś gruba, jesteś duża. Serce nie sługa. Zakochałam się i wyszłam za twojego ojca. Był przystojny, wysokI tak Kinga, która już nie wierzyła w miłość, odkryła, iż czasem wystarczy jeden autobus, jedna chwila i dwoje ludzi, by Opatrzność pokazała, iż szczęście czeka tuż za rogiem.