**Wytrzymać ciosy losu**
Drzwi do gabinetu otworzyły się i na progu stanął wysoki, opalony mężczyzna. Spojrzał uważnie na Władysławę i powiedział przyjemnym głosem:
— Dzień dobry, Władysławo Romanowno, jestem Marek, pański wspólnik.
Władysława poczuła, jak przebiegł ją dreszcz. Uśmiechnęła się uprzejmie i odpowiedziała:
— Dzień dobry, proszę usiąść. — Była zdenerwowana, ale gwałtownie nawiązała się rozmowa.
Za oknem lało się jak z cebra, było już prawie północ. Władysława spojrzała na zegar wiszący w kuchni, włożyła ostygłą kolację do lodówki i poszła spać. Ostatnio już nie dzwoniła do męża i nie czekała na niego. Zmęczyła się zamartwianiem, a może po prostu przywykła do takiego życia. Nie widziała sensu w histerii.
Kochała Michała, swojego męża. Pobrali się z miłości, która zaiskrzyła między nimi na trzecim roku studiów. Po półtora roku urodził się syn, Tymek. Teraz chłopiec miał już pięć lat.
Na ślub rodzice Władysławy podarowali im mieszkanie w nowym budynku. Mieszkali tam, ale planowali w przyszłości powiększyć metraż.
Niedługo po studiach Michał wraz z przyjacielem, Wojtkiem, rozpoczął działalność biznesową. Wojtek skończył medycynę, początkowo przyjmował w przychodni, potem postanowił otworzyć prywatną klinikę. Michał, jako ekonomista, został współwłaścicielem. Z czasem Wojtek ściągnął innych znajomych z roku, a klinika rozrosła się — otworzono choćby dwa oddziały w mieście.
Władysława zostawała w domu, zajmowała się synem. Chciała pracować, w końcu też była ekonomistką, ale mąż odradził:
— Władziu, zostań z Tymkiem. Ja zapewniam nam dostatnie życie. Jak pójdzie do szkoły, wtedy pomyślisz o pracy.
— Zgoda, Misiu, choć w domu trochę nudno.
— Rozumiem, ale na razie tak będzie lepiej. — Żona nie protestowała.
Żyli wygodnie, każdego roku jeździli do Tajlandii, Władysława nie musiała oszczędzać. Mieli wszystko, choćby samochód dostała na urodziny. Ale im większe sukcesy odnosił Michał, tym bardziej zmieniał się jego charakter. Nie był już tym wesołym, serdecznym studentem, który w niej był zakochany.
Wieczory spędzała sama, czekając, aż mąż wróci po północy. Czasem go karmiła, ale częściej od razu szedł spać. Czuła, jak się od niej oddala. Nie było już między nimi tych długich, szczerych rozmów.
— Muszę zmienić swój wizerunek — pomyślała. — Odświeżyć się. — Pojechała do salonu kosmetycznego.
Po metamorfozie założyła elegancką sukienkę i niespodziewanie pojawiła się w pracy męża. Gdy weszła do jego gabinetu, zdziwił się.
— Władka? I jeszcze taka przemieniona! Świetnie, dziś idziemy na kolację. — Mówił to, ale widać było, iż nie jest zachwycony jej wizytą.
Wieczór w restauracji minął pięknie. Michał podarował jej kwiaty i mały prezent, docenił przemianę. Władysława była zadowolona, iż wpadła na ten pomysł. Wreszcie spędzili razem czas.
— Misiu, może pomyślimy o drugim dziecku? — zaproponowała.
— O drugim? — zdziwił się. — Nie wiem, jakoś o tym nie myślałem. Zobaczymy. — Odpowiedział wymijająco.
Kiedy już zasypiała, zadzwonił telefon. Dzwonili ze szpitala, nagląco prosząc, by przyjechała, nic nie wyjaśniając. Trzęsła się, poprosiła sąsiadkę, by została z Tymkiem. W głowie kłębiły się myśli — co się stało? Była pewna, iż chodzi o męża. Wypadek?
Podeszła do wózka, na którym leżał mężczyzna z twarzą we krwi. To był Michał. Jej ukochany mąż. Nie żył. Krzyczała, płakała, nie chciała uwierzyć. Ale to była prawda. W pamięci zostały tylko strzępy zdań: wypadek, reanimacja, dziewczyna…
Po tej nocy Tymka zabrali jej rodzice, a ona po pogrzebie zamknęła się w mieszkaniu na kilka dni. Wypiła całą butelkę koniaku — nie od razu, ale przez ten czas. Nic nie pomagało. Godzinami wpatrywała się w zdjęcia, wspominając, jak byli szczęśliwi. A teraz, w jednej chwili, wszystko się rozpadło.
Policjant wyjaśnił, iż ktoś wjechał na ich pas i uderzył w samochód, którym jechali Michał i Wojtek.
Minęło trochę czasu, rodzice nie zostawiali jej samej.
— Córeczko, nie zatracaj się. Męża już nie wrócisz, masz syna. Musisz żyć dla niego. Teraz sama będziesz musiała zarabiać — mówiła matka.
Władysława wiedziała, iż przejmie udział męża w klinice. Zebrała się w sobie i poszła do pracy. Za recepcją zamiast Asi siedziała nowa sekretarka.
— Dzień dobry, gdzie Asia?
— Dzień dobry, to pani Władysława Romanowna?
— Tak. Gdzie Asia?
— Ja jestem zastępczynią, Asia jest w szpitalu. Pani nie wiedziała?
— Nie, co się stało?
— Była w tamtym samochodzie… z panem Michałem.
Dopiero teraz Władysława przypomniała sobie, iż wtedy wspominano o jakiejś dziewczynie, o reanimacji. Wtedy nie miała głowy do tego. Pojechała do szpitala, ale Asi jeszcze nie można było odwiedzać. Wróciła po kilku dniach, przynosiła jej rzeczy i dopytywała o stan. W końcu pozwolili jej wejść.
Asia spojrzała na nią przestraszona. Nie wiedziała jeszcze, co stało się z resztą.
— Witaj, Asia, jak się czujesz?
— Już lepiej… — Odwróciła wzrok, czerwieniąc się. — A pan Michał i pan Wojtek? Też tu są?
— Asiu, już ich nie ma. Pochowaliśmy ich. — Władysława odpowiedziała cicho.
Dziewczyna rozpłakała się, odwracając twarz do okna. Władysława wyszła, myśląc, iż jej słabo. Kilka tygodni później w szpitalu powiedziano jej, iż Asię wypisują.
— Z Asią i jej dzieckiem wszystko w porządku, jutro wychodzi.
— Z dzieckiem? Jest w ciąży?
— Tak. Pani nie wiedziała? — Zdziwiła się pielęgniarka.
Władysława zaniemówiła. Przez cały ten czas Asi nikt nie odwiedzał. Wróciła do sali, dziewczyna wyglądała już lepiej, miała rumieńce.
— Lekarz mówi, iż jutro wychodzisz. Przyjadę po ciebie, czy mąż cię odbierze?
— Nie mam męża — szepnęła Asia.
— A ojciec dziecka? Dlaczego nie powiedWładysława spojrzała na nią w milczeniu, a potem uśmiechnęła się smutno i powiedziała: “Chodź, zabiorę was do domu, będziecie razem z Tymkiem, to wasza rodzina teraz.”