Przeszłość nie odpuści, dopóki nie naprawisz tego, co zepsute…
W kawiarni tłok. Krzysztof zawczasu zarezerwował stolik, by świętować swoje urodziny — inaczej nie mieliby szans wejść. Weszli, gdy jeszcze świeciło słońce, a teraz za oknami zalegała ciemność. Klimatyzatory pracowały na pełnych obrotach, z głośników sączyła się muzyka. Wzdłuż okien migotały niebieskawym światłem świąteczne lampki, nadając sali atmosferę święta. Brakowało tylko choinki.
— Krzysiu, chodź, potańczymy — szepnęła mu do ucha żona, Kinga, opierając głowę na jego ramieniu. Na małym parkiecie przed barem już wirowały dwie pary.
— Zaproś Marka, ja posiedzę — Krzysztof mrugnął do przyjaciela.
— Chcę z tobą. Tylko raz — nalegała Kinga.
— Naprawdę, idźcie, nie patrzcie na mnie. Ja już wychodzę. Mama zasypała mnie SMS-ami. Nie będę wystawiać jej cierpliwości na próbę. Krzysiu, jeszcze raz, sto lat — Marek wstał, uścisnął dłoń przyjaciela i skierował się ku wyjściu.
— Zostaniemy jeszcze, prawda? Tak tu przyjemnie — usłyszał za sobą głos Kingi.
Po klimatyzowanej sali ulica przywitała go wilgotnym, dusznym powietrzem, mimo późnej godziny. Wydawało mu się, iż wypił niewiele, a jednak w głowie miał mgłę, nogi jak z waty. Pewnie rozkleiła go ta gorącz. W kieszeni zawirował telefon. Marek z trudem wyciągnął go.
— Marcin, gdzie jesteś? Kiedy wrócisz? Martwię się — głos matki był pełen niepokoju.
— Mamo, już idę, nie martw się.
— Jak nie mam się martwić? Już prawie jedenasta — w jej głosie zabrzmiała nuta wyrzutu.
— Mamo, zaraz będę… — rozłączył się.
Przyspieszył kroku, starając się oddychać głęboko, by szybciej uwolnić się od odurzenia alkoholem.
W sercu buzowała irytacja. Przecież ma już dwadzieścia cztery lata, jest dorosłym mężczyzną, a matka dzwoni, gdy tylko się spóźni, jakby wciąż był nieporadnym chłopcem. Jak tu się umawiać z dziewczyną? „Przepraszam, kochanie, mama kazała wrócić wcześniej”? W duchu złościł się na nią, ale w głębi duszy rozumiał i nie okazywał tego głośno. Nie, nie był maminsynkiem — po prostu wiedział, dlaczego tak się o niego martwiła.
Trzynaście lat temu zginęła jego siostra, Oliwia. A dzień po pogrzebie ojciec padł martwy na zawał — nie wytrzymał straty ukochanej córki. A on, Marcin, był winien śmierci obojga. Tak przynajmniej myślał. I żadne słowa pocieszenia nie pomagały mu uwolnić się od tego poczucia winy.
— Miałeś jedenaście lat. Co mogłeś zrobić przeciwko trzem dorosłym facetom? I tak było już za późno, by interweniować. Nie zawiodłeś, pobiegłeś po pomoc — mówił mu przyjaciel, Krzysztof.
Teoretycznie tak, ale Marcin wciąż obwiniał siebie. To przeszkadzało mu w budowaniu relacji z kobietami. Wydawało mu się, iż one też wiedzą o jego tchórzostwie. choćby Kinga. Poznał ją pierwszy, chodzili kilka razy do kina, choćby się całowali — to ona w ciemnej sali pierwsza wzięła go za rękę. Ale potem przedstawił ją Krzysztofowi.
— Kinga i Krzysztof — to przeznaczenie — zaśmiał się tamten.
Wkrótce Kinga wyznała, iż zakochała się w Krzysztofie i wybiera jego. Co miał zrobić? Na siłę nie będzie nikogo kochał. Pół roku temu wzięli ślub, a Marcin był ich świadkiem. Żałował tylko odrobinę. Kinga w białej sukni wyglądała oszałamiająco.
— Kiedy ty przyprowadzisz narzeczoną? — pytała matka.
— Jak znajdę taką jak ty, od razu się ożenię — żartował.
I nie kłamał. Matka była szczupła i piękna, choćby w swoich pięćdziesięciu dwóch latach, choćby po podwójnej stracie i posiwieniu. Oliwia była do niej podobna. Taka sama smukła jak brzózka, o regularnych rysach, oliwkowej cerze i szarych oczach. Marcin uwielbiał patrzeć, jak czesze długie włosy. W domu zwykle wiązała je w kucyk lub spinała spinaczem na karku. Gdy wychodziła, ściągała gumkę i potrząsała głową. Lśniące, jasne włosy rozsypywały się po plecach jak wodospad. Z wiekiem pewnie stałaby się jeszcze bardziej podobna do matki.
Mieli kochającą się rodzinę. Ojciec uwielbiał matkę, był dumny z córki, cieszył się synem. Oliwia kończyła szkołę, zdążyła już zdać jeden egzamin maturalny. Chciała iść na pedagogikę, zostać nauczycielką, ale życie brutalnie przerwało jej plany w podobny letni wieczór. Na zawsze zostanie siedemnastolatką.
Puste, ciemne ulice przywoływały wspomnienia, których wolałby nie pamiętać. Ale poczucie winy nie ustępowało, gryzło go, prześladowało. Nie było dnia, by Marcin nie myślał o siostrze, nie wspominał, nie obwiniał siebie za tchórzostwo.
Spokojna, drobna, domowa Oliwia drażniła się z nim, nazywając go malcem. Marcin przechwalał się przed kolegami, iż ma taką piękną siostrę, jakby to była jego zasługa. StarsI wreszcie pewnego dnia, gdy mała Oliwia wyciągnęła do niego rączki, powtarzając swoje imię tak, jak gdyby siostra wróciła, Marcin zrozumiał, iż naprawdę odzyskał to, co stracił.