Przerażająca zawieja: świat zamieniony w śnieżną pułapkę.

newsempire24.com 6 dni temu

Zawieja była straszna. Drogi zawiane — ani przejść, ani przejechać. Drzwi do klatki nie da się otworzyć: zasypane na głucho trzema metrami śniegu, choćby odkopać się nie ma jak. W końcu to nie północne miasto, a budynki nie są przystosowane do takich ataków natury. Jednym słowem — prawdziwa katastrofa, bez żartów.

I tej nocy umierał ojciec Alicji.

Wylew. Brak karetki, brak ratowników. Została tylko ona, młoda lekarka neurolog, oraz skromny zapas leków i sprzętu w domu.

Ojciec upadł w kuchni, stawiając czajnik na kuchence. Alicja nie widziała, jak to się stało, ale rozpoznanie udaru to zadanie dla studenta pierwszego roku. Dla niej nie było trudno od razu zdiagnozować apopleksję i zrozumieć, iż bez szpitala ojciec nie doczeka poranka.

Alicja zadzwoniła do wszystkich, do kogo tylko mogła — choćby na policję. Odpowiedź zawsze była taka sama: „Zgłoszenie przyjęte. Nasi pracownicy dotrą, gdy tylko będzie to możliwe”.

Nikt nie przyjdzie z pomocą, to było jasne. Ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie spróbowała wszystkiego. Długo i z trudem ciągnęła ojca na łóżko, a on tylko jęczał, całkowicie sparaliżowany. Antykoagulanty — odpadają. Został aspiryna, potem dożylnie prednizolon, przeciw obrzękowi mózgu. Zmierzyła ciśnienie: niskie. Będzie bez bisoprololu.

Pozostało tylko czekać. Alicja działała jak maszyna. Zgodnie z instrukcjami, z podręcznika. Bez emocji, tylko wewnętrzna pustka.

A potem, na domiar złego, zgasło światło. W mieszkaniu zrobiło się ciemno i ciasno. Jakby meble nagle spuchły, powietrze zgęstniało do konsystencji syropu, a dźwięki stały się ostre i głośne. Ojciec oddychał. Chrapliwie, ale równo. Bez jęków — to już dobrze. A ona sama wydawała się w ogóle nie oddychać.

— Żeby już był ranek — szepnęła cicho. Tylko po to, by usłyszeć swój głos; by upewnić się, iż jeszcze żyje.

I wtedy rozległo się głośne pukanie do drzwi.

Alicja jednocześnie przestraszyła się i ucieszyła. Pomoc przybyła, kto inny miałby pukać? Rzuciła się do drzwi, potykając się o wszystkie kąty po drodze. Dotknęła zamku, otworzyła. W oczy uderzyło jaskrawe światło latarki.

— Cześć — rozległ się po drugiej stronie męski głos, aż obrzydliwie znajomy.

To był tylko sąsiad. Typ imieniem Kacper, wieczny niedojda, który zachowywał się jak rozpuszczony nastolatek. Nie znosiła go. Czterdziestolatek, który mógł przez pół roku chodzić z dziką czupryną, a potem ostrzyc się na irokeza i farbować włosy na jaskrawozielono. Mógł się bić z dzielnicowym, mógł robić setki głupstw. Mógł nie pracować. A jednak żył.

Dla niej, która spędziła dzieciństwo i młodość na notatkach i szkicach kości, jelit i czaszek, jego filozofia życia była obraźliwa. Tacy jak on nie powinni istnieć w normalnym społeczeństwie.

Chciała zatrzasnąć drzwi, ale Kacper bezceremonialnie wstawił nogę w futrynę. To była czysta bezczelność, granicząca z przestępstwem.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

— Zabierz nogę — powiedziała stanowczo.

Bała się go i za każdym razem, gdy mieli jakikolwiek kontakt, natychmiast się odsuwała.

— Dobra — rzeczywiście usunął nogę, jednocześnie opuszczając latarkę. — Pomyślałem tylko, iż może potrzebujesz pomocy.

— Nie od ciebie.

— Czyli jednak potrzebujesz — przejrzał ją Kacper. — Masz zapas wody?

— Boże, przecież w czajniku! A jak nie, to z kranu! — warknęła, znów próbując zamknąć drzwi.

Bezczelny typ! Ale tym razem Kacper nie wstawił nogi. Zamiast tego postawił na progu pięciolitrową butelkę wody. Potem odszedł do swojego mieszkania. Tego za ścianą, która nie tłumiła jego pijackich wrzasków, brzdąkań gitary i żenujących eksperymentów z harmonijką ustną.

— Straszny drań — mruknęła Alicja.

A potem się zamyśliła. Wróciła do kuchni. I rzeczywiście — krany zawyły, sygnalizując brak wody. Pięciolitrówka została na granicy między jej mieszkaniem a światem zewnętrznym.

Potem Kacper przyniósł paczkę baterii i latarkę. O czym ona, lekarka, zupełnie nie pomyślała. Przecież to ona powinna być zbawczynią, przynajmniej na skalę klatki schodowej.

— Chce mi się posłać cię do diabła — przyznała się Alicja, gdy Kacper wręczył jej naładowaną latarkę.

— Śmiało — wzruszył ramionami. — Powiedz tylko: jak twój ojciec?

— Piłeś z nim? Co cię to obchodzi?

— Nie piłem. Jak on? — spytał prosto.

— Wylew… — wyrwało się Alicji. — Potrzebna karetka…

Kacper gwałtownie się odwrócił i zniknął za swoimi zniszczonymi drzwiami. Alicja została sama. Z umierającym ojcem, pięciolitrówką wody i latarką.

— To drań, tato. Prawdziwy drań. Podwórkowy pijak — ty sam takich łapałeś…

Latarka okazała się prawdziwym błogosławieństwem. Udało się zmierzyć ojcu ciśnienie, znaleźć butelkę z glukozą i przygotować kroplówkę. Spróbowała nastawić czajnik — nie działał! choćby gaz się skończył!

Chciało jej się płakać. Dyplomowana neurolożka, a nie może uratować jedynego człowieka, który dla niej znaczył. I wszystko przez śnieg? Po co więc lata nauki, stażu? Nigdy jeszcze nie czuła się tak bezradna.

A potem znowu zjawił się Kacper.

— Jest ci ciężko, Alicja. Czuję to, uwierz — był ubrany w coś bardzo futrzanego, jakby szykował się na ekspedycję polarną. W rękach trzymał torbę wypchaną czymś podobnym — sterczały z niej grube swetry i wełniane skarpety.

— Nie wierzę. Ale wejdź — poddała się.

— Odmawiam zaproszenia — powiedział Kacper, przekraczając próg. — Twojego ojca możemy przetransportować — wyjaśnił. — Ty jesteś lekarzem, będziesz go pilnować. Ja potrafię chodzić po śniegu. Twój ojciec to twardziel. W trzy osoby damy radę.

Rozpiął torbę. Wyjął gruby śpiwór…

— Tu zapakujemy wujka Tomka… Tomasza… — Kacper zmieszał się jak nastolatekAlicja spojrzała w jego oczy, nagle uświadamiając sobie, iż ta noc zmieniła coś na zawsze – nie tylko w ojcu, ale też w niej samej, i w dziwnym sąsiedzie, który okazał się człowiekiem, gdy wszyscy inni zawiedli.

Idź do oryginalnego materiału