**Przepowiednia**
– No i czemu się tak na mnie dąsasz? Zobaczysz, będzie ci się tam podobało. Morze, plaża, słońce… – mówiła Irena, nerwowo łapiąc spojrzenie córki.
Ale Agata uparcie odwracała się do okna, za którym ciągnęły się bezkresne pola i niskie winnice. Wzdłuż torów biegła szosa, po której pędziły kolorowe samochody, wyglądające z pociągu jak zabawki.
Gdzieś hen, na horyzoncie, w porannej mgiełce pojawiały się i znikały górskie sylwetki. Od oślepiającego słońca zaczęły ją już boleć oczy. Agata sprawdziła telefon po raz setny tego ranka i z irytacją odrzuciła go na bok.
„Ach, te męki pierwszego zauroczenia” – westchnęła w duchu Irena, a na głos powiedziała:
– Pewnie nie ma zasięgu. Jak dojedziemy…
– Mamo, daj spokój – odparła Agata bez energii i znów wpatrzyła się w okno.
– Dom Kasi stoi na wzgórzu, z okna widać morze. Czasem choćby je słychać. A jaki! A powietrze! – Irena nie dawała za wygraną. – Za parę godzin sama wszystko zobaczysz.
– Tylko nie mów, iż ma syna – Agata spojrzała na matkę z przekąsem.
– Ma. Tylko nie biologicznego. Kasia nie ma własnych dzieci. Wychowała cudze. Studiuje w innym mieście. Akurat ma sesję, więc raczej go nie zobaczysz.
– Mówiłaś, iż to twoja przyjaciółka. Jak się poznałyście, skoro ona mieszka na południu, a ty w okolicach Warszawy? – dopytywała się Agata.
– O, to interesująca historia. Jak chcesz, opowiem.
Agata lekko wzruszyła ramionami, nie odrywając wzroku od monotonnego krajobrazu za szybą.
***
Mieszkałyśmy z Kasią na sąsiednich ulicach, razem chodziłyśmy do szkoły. Nie powiem, żeby była jakaś piękność, ale włosy miała niezwykłe – jasnoblond, kręcone, w słońcu mieniące się złotem.
Ludzie na ulicy odwracali się za nią co krok. Dziwnie mi się wtedy wydawało, iż trochę tej uwagi przechodzi i na mnie. Przed maturami całą klasą pojechaliśmy popływać łódką, potem poszliśmy do parku. Tam poznała chłopaka i od razu się zakochała. Spotykałyśmy się coraz rzadziej, bo nie chciałam przeszkadzać. A jak już się widziałyśmy, to tylko o nim potrafiła mówić.
Marzyła, by zostać aktorką, chciała zdawać do szkoły teatralnej w Warszawie. Ale tak się zadurzyła, iż poszła na politechnikę, gdzie studiował jej Marek, żeby być blisko. A ja wybrałam uniwersytet.
Spotkałyśmy się raz, gadałyśmy bez końca. Rok później, tuż przed sesją, Marek się jej oświadczył. Nigdy nie widziałam jej tak szczęśliwej!
Poszłyśmy z jej mamą wybierać suknię. Przymierzyłyśmy chyba wszystkie. Na Kasi każda wyglądała bosko – bierz i płacz. Wybrałyśmy jeszcze welon. Kasia uparła się kupić mi niebieską sukienkę dla druhny. Zmęczyłyśmy się wtedy strasznie, aż w głowie mi się kręciło. Mamę z zakupami wysłałyśmy taksówką do domu, a same poszłyśmy na deptak. Pod koniec maja było już prawie jak w lato.
Idziemy, a wszyscy się za Kasią oglądają. Wyglądała niesamowicie. A ona choćby nie zauważała tych spojrzeń. Jadłyśmy lody, plotkowałyśmy o zbliżającym się weselu, śmiałyśmy się.
Nagle wyszły nam naprzeciw dwie Cyganki. Co chwilę zaczepiały przechodniów. Gdy się zrównały z nami, ta bardziej tęga zastąpiła nam drogę i zwróciła się do Kasi:
– Oj, ty piękna, niech ci powróżę. Wszystko ci powiem, co cię czeka – zaaplikowała słodkim głosem starsza.
Druga stała z boku. Była chuda, płaska i brzydka. Czarne oczy patrzyły ponuro, a zęby miała tak wielkie, iż nie mogła zamknąć ust. Pomyślałam wtedy, iż wygląda jak koń. Potem Kasia przyznała, iż też jej to przyszło do głowy.
– Wiem, co mnie czeka – zaśmiała się Kasia i polizała loda w wadce.
Chciałyśmy ominąć tę grubszą, ale ta nagle złapała Kasię za nadgarstek, przyjrzała się dłoni, pokiwała głową i cmoknęła językiem.
– Ślub cię czeka, złotko.
– To wiem i bez was – Kasia próbowała wyswobodzić rękę, ale Cyganka trzymała mocno.
– Nie chcemy wróżyć. I tak nie mamy pieniędzy – wtrąciłam się.
– euforia kosztuje, a nieszczęście przychodzi za darmo – powiedziała tajemniczo Cyganka, aż mnie ciarki przeszły.
A sama wpatrywała się w Kasię jak w obraz, hipnotyzując ją wzrokiem. Ta młodsza chichotała gdzieś z boku. Albo mi się tak wydawało przez te jej odstające zęby.
– Nie słuchaj jej, Kasia, chodźmy – pociągnęłam przyjaciółkę za rękę.
– Kochasz mocno, ale szczęście krótkie. Na weselu spadniesz z konia, będziesz długo chorować. Ból uleczysz nad morzem. Za mąż już nie wyjdziesz. Ale szczęście znajdziesz w synu – mówiła Cyganka, nie odrywając wzroku od Kasi.
Puściła jej dłoń i odeszła. Młodsza rzuciła nam kwaśne spojrzenie i pobiegła za swoją towarzyszką. Przez chwilę szłyśmy w milczeniu, radosny nastrój gdzieś uleciał. W uszach dźwięczały mi słowa Cyganki.
– Kasia, co ty, uwierzyłaś jej? Przecież nie zamierzasz w sukni ślubnej wsiadać na jakiegoś starego konia, na którym dzieci jeżdżą? Do urzędu pojedziemy samochodami. Ona na twoją rękę patrzyła sekundę, nic tam nie widziała – próbowałam rozbawić przyjaciółkę.
– No właśnie. Na żadnego konia nie mam zamiaru wsiadać – ocknęła się Kasia.
– Nagadała ci głupot, bo nie dostała grosza – dodałam jak najlżej i obie się zaśmiałyśmy.
Ślub wyznaczono zaraz po sesji. Potem mieli jechać nad morze – ktoś z rodziny podarował im wyjazd. O Cygance gwałtownie zapomniałyśmy.
Nadszedł dzień ślubu. Już za chwilę miał przyjechać pan młody. Stałyśmy w pokoju Kasi przed lustrem. Poprawiła welon i nagle powiedziała:
– Mój ojciec nazywa swoją terenówkę koniem. Nie jadę jego samochodem.
– Słusznie. Wsiądź do innego – poparłam ją.
– Nie, w ogóle nie jadę żadnym autem. Urząd jest- Urząd jest blisko, pójdziemy pieszo – uśmiechnęła się Kasia, a w jej oczach błysnęło to samo uparte światło, które pamiętałam sprzed lat, i nagle zrozumiałam, iż niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają, choćby jeżeli morze dawno już uleczyło wszystkie rany.