Na recepcji panowała cisza. Tylko zegar na ścianie wiernie odmierzał czas, jakby przypominając: czas płynie, mimo wszystko. Anna delikatnie wyjęła z torebki dowód osobisty, kartę medyczną, złożyła je razem i podała dziewczynie za szybą. Ta rzuciła szybkie spojrzenie na dokumenty, a potem na kobietę. W jej oczach przemknęło lekkie zaniepokojenie, ale milczała. Wzięła papiery i bez słowa coś zanotowała w rejestrze.
— Czy ma pani rodzinę? — zapytała cicho, nie podnosząc wzroku.
Anna westchnęła, zmęczona, jak ktoś, kto tysiąc razy słyszał to pytanie — i tyleż samo razy odpowiadał.
— Miałam córkę. Ale lepiej powiedzieć jej, iż umarłam. Tak będzie spokojniej… i wygodniej.
Dziewczyna uniosła wzrok, wstrząśnięta. Chciała coś zaprotestować, ale widząc twarz Anny, zamilkła. Tam, w głębi jej oczu, nie było ani bólu, ani złości. Tylko zmęczenie. Takie, z którym się nie dyskutuje. Którego się nie leczy. Które można tylko przetrwać.
Kiedyś Anna miała zupełnie inne życie. Pełne zapachu wypieków, pieluszek, dziecięcego śmiechu i nieskończonych obowiązków. Mąż zginął w wypadku samochodowym, gdy ich córka, Kasia, miała zaledwie cztery lata. Od tego momentu została sama — wdowa, matka, gospodyni i ostoja. Bez pomocy, bez wsparcia. Ale z wiarą, iż sobie poradzi. Dla Kasi.
I radziła sobie. Pracowała w szkole, wieczorami sprawdzała zeszyty, nocami prała i prasowała, w weekendy lepiła pierogi i czytała bajki. Kasia rosła mądra, dobra, kochana. Anna nigdy się nie skarżyła. Tylko czasem, głęboką nocą, kiedy cały dom cichł, zamykała drzwi, siadała w kuchni i pozwalała sobie na parę łez. Nie ze słabości — z samotności.
Kiedy Kasia dorosła, wyszła za mąż, urodziła syna, przeniosła się do Warszawy. Na początku dzwoniła co wieczór. Potem — raz w tygodniu. A potem — raz w miesiącu. A później… zapanowała cisza. Nie było ani kłótni, ani żali. Po prostu — „Mamo, rozumiesz… mamy teraz kredyt, pracę, przedszkole… zupełnie brak czasu. Przepraszam. Kochamy cię, naprawdę. Tylko teraz jest ciężko”.
Anna się zgadzała. Zawsze rozumiała.
Kiedy ciężko było wchodzić po schodach — kupiła sobie laskę. Kiedy zaczęły ją gnębić bezsenne noce — zapisała się do lekarza, poprosiła o tabletki. Kiedy nastała absolutna cisza — kupiła radio. Kiedy przyszło samotność — po prostu ją przyjęła. Kasia czasem przysyłała pieniądze. Niewiele. Ale na leki wystarczało.
Do domu spokojnej starości Anna poszła sama. Zadzwoniła, dowiedziała się o warunki, spakowała rzeczy. Starannie złożyła ulubiony sweter, ciepły szal, włożyła album ze zdjęciami. Zamknęła drzwi — nie oglądając się. Na pożegnanie wrzuciła do skrzynki pocztowej list do córki. Bez zarzutów, bez pretensji.
„Kasiu, jeżeli kiedyś przyjedziesz — a mnie już nie będzie, wiedz: nie odeszłam od ciebie. Odeszłam do siebie. Nie chcę być ciężarem. Nie chcę, abyś wybierała między sumieniem a wygodą. Niech będzie łatwiej — i tobie, i mnie. Kocham cię. Mama.”
W ośrodku Anna nie narzekała. Czytała, pielęgnowała kwiaty, czasem piekła ciastka, jeżeli pozwalano jej wejść do kuchni. Nie użalała się, nie skarżyła i nie czekała. Ale co wieczór, kiedy w korytarzu gaszono światła, otwierała szkatułkę i wyjmowała zdjęcie — Kasia jako dziecko, w czerwonym płaszczyku z białymi kokardkami.
Anna przejeżdżała palcami po fotografii, zamykała oczy i szeptała:
— Dobranoc, moja ptaszyno. Niech ci się wszystko układa…
I zasypiała. Z nadzieją, iż może gdzieś tam, w innym mieście, w innym życiu, ktoś jednak jeszcze o niej pamięta.
Minęły trzy lata. Kasia rzeczywiście przyjechała. Pewnego dnia, niespodziewanie. Przycisnęła do serca ten list, który przez cały czas leżał nieotwarty — nie mogła go wtedy przeczytać. Zmęczona, zdezorientowana, z oczami pełnymi winy przekroczyła próg ośrodka i zapytała: „Czy Anna Kowalska… pozostało tutaj?..”
Młoda pielęgniarka skinęła głową i poprowadziła ją do ogrodu. Tam, pod jabłonią, na bujanym fotelu, spała siwa kobieta. W rękach — zdjęcie. Wiatr targał jej cienkie włosy, a twarz była taka… spokojna.
Kasia nie wytrzymała. Upadła przed nią na kolana i zaczęła płakać:
— Mamo… Przepraszam… Wszystko rozumiem. Ale tak bardzo cię kocham.
Anna się nie obudziła. Ale uśmiechnęła się przez sen. Może jej się przyśniło: mała dziewczynka w czerwonym płaszczyku biegnie ku niej jesienną aleją z krzykiem: „Mamusiu!”
Bo choćby jeżeli nikt inny nie słyszy — serce matki słyszy zawsze…