**Dziennik, 15 października**
Niebo mżyło delikatnie, jakby zasłonięte jedwabistą zasłoną deszczu, gdy ludzie mijali się z parasolami w dłoniach, patrząc w ziemię. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na kobietę w beżowym kostiumie, która klęczała na środku skrzyżowania. Jej głos drżał. *”Proszę… wyjdź za mnie”* szepnęła, trzymając aksamitne pudełko. Mężczyzna, do którego mówiła? Od tygodni nie golił się, nosił płaszcz zaszyty taśmą i spał w zaułku ledwie kilometr od warszawskiego centrum.
**Dwa tygodnie wcześniej**
Helena Nowak, 36 lat, miliarderka i prezeska technologicznego imperium, samotna matka, miała wszystko przynajmniej tak myślał świat. Nagrody, okładki magazynów, apartament z widokiem na Łazienki. Ale za szklanymi ścianami biura czuła, iż się dusi.
Jej sześcioletni syn Tomek przestał mówić, gdy jego ojciec znany chirurg porzucił ich dla młodej modelki i życia w Paryżu. Tomek już się nie uśmiechał. Nie na kreskówki, nie na szczeniaki, choćby na tort czekoladowy.
Nic go nie cieszyło… oprócz dziwnego, obdartego mężczyzny, który karmił gołębie przed jego szkołą.
Helena pierwszy raz go zauważyła, gdy spóźniła się po syna. Tomek, zwykle cichy, wskazał przez ulicę i powiedział: *”Mamo, ten pan rozmawia z ptakami, jakby były jego rodziną”*.
Zignorowała to aż sama nie zobaczyła. Bezdomny, może czterdziestolatek, z ciepłymi oczami spod warstwy brudu i brodą, kruszył chleb na murku i szeptał coś do każdego gołębia, jak do przyjaciela. Tomek stał obok, patrzył z tym spokojem, którego nie widziała u niego od miesięcy.
Od tamtej pory Helena przychodziła pięć minut wcześniej, tylko po to, by to obserwować.
Pewnego wieczoru, po trudnym zebraniu zarządu, szła sama koło szkoły. Tam był on choćby w deszczu mruczący do ptaków, przemoczony, ale wciąż uśmiechnięty.
Zawahała się, potem podeszła.
*”Przepraszam”* szepnęła. Podniósł wzrok, oczy żywe mimo brudu. *”Jestem Helena. Ten chłopiec, Tomek… on… bardzo się do pana przywiązał”*.
Uśmiechnął się. *”Wiem. Rozmawia z ptakami. One rozumieją rzeczy, których ludzie nie potrafią”*.
Roześmiała się mimo siebie. *”Mogę… spytać, jak pan ma na imię?”*
*”Jan”* odparł prosto.
Rozmawiali. Dwadzieścia minut. Potem godzinę. Helena zapomniała o zebraniu. Zapomniała o parasolce, z której deszcz spływał jej po plecach. Jan nie prosił o pieniądze. Pytał o Tomka, o jej firmę, jak często się śmieje i słuchał. Naprawdę słuchał.
Był dobry. Mądry. Zwyczajny. I zupełnie inny niż każdy mężczyzna, jakiego znała.
Dni zmieniały się w tygodnie.
Helena przynosiła kawę. Potem zupę. Potem szalik.
Tomek rysował portrety Jana i mówił: *”On jest jak prawdziwy anioł, mamo. Tylko smutny”*.
Ósmego dnia Helena zadała pytanie, którego nie planowała:
*”Co… co byś zrobił, żeby znów zacząć żyć? Dostać drugą szansę?”*
Jan odwrócił wzrok. *”Ktoś musiałby uwierzyć, iż jeszcze coś znaczę. Że nie jestem duchem, którego nikt nie widzi”*.
Potem spojrzał jej prosto w oczy.
*”I chciałbym, żeby ta osoba wybrała mnie… nie z litości. Po prostu mnie”*.
**Teraz oświadczyny**
I tak się stało, iż Helena Nowak, miliarderka, ta, która przed śniadaniem kupowała firmy, teraz klęczała na Mokotowie w deszczu, z pierścionkiem w dłoni, przed mężczyzną, który nie miał nic.
Jan wyglądał na oszołomionego. Nie z powodu kamer ani gapiów.
Tylko z powodu niej.
*”Chcesz wyjść za mnie?”* szepnął. *”Helena, nie mam nazwiska. Nie mam konta. Śpię za śmietnikiem. Dlaczego ja?”*
Przełknęła ślinę. *”Bo sprawiasz, iż Tomek się śmieje. Bo znów czuję. Bo jesteś jedynym, który niczego ode mnie nie chciał tylko mnie poznać”*.
Jan spojrzał na pudełko.
Potem cofnął się o krok.
*”Tylko… najpierr odpowiesz mi na jedno pytanie”*.
Zamarła. *”Pytaj”*.
Pochylił się, by spotkać jej wzrok.
*”Czy przez cały czas byś mnie kochała”* spytał *”gdybyś odkryła, iż nie jestem tylko człowiekiem z ulicy… ale kimś z przeszłością, która może zniszczyć wszystko, co zbudowałaś?”*
Jej oczy się rozszerzyły.
*”O czym mówisz?”*
Jan wyprostował się. Jego głos był cichy, niemal zachrypnięty.
*”Bo nie zawsze byłem bezdomnym. Kiedyś miałem nazwisko, które szeptano w sądowych korytarzach”*.
Marek Kowalski stał tam, owinięty ciszą, trzymając w dłoni starą zabawkową ciężarówkę. Czerwona farba się łuszczyła, koła były luźne, a jednak była cenniejsza niż luksusy, które posiadał.
*”Nie”* w końcu powiedział i uklęknął przed bliźniakami. *”Nie mogę tego zabrać. To powinno być wasze”*.
Jeden z chłopców, z dużymi, brązowymi oczami pełnymi łez, szepnął: *”Ale potrzebujemy pieniędzy na lekarstwo dla mamy. Proszę, panie…”*
Serce Marka ścisnęło się z bólu.
*”Jak się nazywacie?”* spytał.
*”Ja jestem Kacper”* odparł starszy. *”A to jest Tomek”*.
*”A wasza mama?”* *”Agnieszka”* odpowiedział Kacper. *”Jest bardzo chora. Lekarstwa są za drogie”*.
Marek spojrzał na nich po kolei. Mieli ledwie sześć lat. A jednak stali tu, na zimnym wietrze, sprzedając swoją jedyną zabawkę sami.
Jego głos zmiękł. *”Zaprowadźcie mnie do niej”*.
Zawahali się, ale coś w jego tonie dało im ufność. Skinęli głowami.
Poszedł za nimi przez wąskie uliczki, aż dotarli do zniszczonego bloku. Po rozpadających się schodach weszli do małego pokoju, gdzie kobieta leżała na zniszczonej sofie, blada i nieprzytomna. W pokoju nie było ogrzewania. Jej wątłe ciało okrywał c