Niebo delikatnie mżyło, jakby zasłona z deszczu otulała miasto, podczas gdy ludzie przechodzili obok z rozłożonymi parasolami i spuszczonymi głowami. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na kobietę w beżowym kostiumie, która klęczała na środku skrzyżowania. Jej głos drżał. Proszę wyjdź za mnie wyszeptała, trzymając aksamitne pudełeczko. Mężczyzna, do którego się zwracała? Nieogolony, w wytartym płaszczu zalatanym taśmą, spał w zaułku niedaleko warszawskiej giełdy.
Dwa tygodnie wcześniej
Helena Nowak, 36 lat, miliarderka i dyrektorka generalna firmy technologicznej, samotna matka, miała wszystko przynajmniej tak myślał świat. Nagrody z listy najbogatszych, okładki magazynów i penthouse z widokiem na Łazienki. Ale za szklanymi ścianami biura czuła, iż się dusi.
Jej sześcioletni syn Tymek przestał mówić, odkąd jego ojciec znany chirurg porzucił ją dla młodszej modelki i życia w Rzymie. Tymek już się nie uśmiechał. Nie na kreskówki, nie na szczenięta, choćby na tort czekoladowy.
Nic go nie cieszyło oprócz dziwnego, obdartego mężczyzny, który karmił gołębie przed jego szkołą.
Helena pierwszy raz go zauważyła, gdy spóźniła się po syna. Tymek, zwykle cichy i zamknięty, wskazał przez ulicę i powiedział: Mamo, ten pan rozmawia z ptakami, jakby byli jego rodziną.
Helena zignorowała to aż sama nie zobaczyła. Bezdomny, około czterdziestki, z ciepłymi oczami spod warstwy brudu i brodą, kruszył chleb na kamiennym murku i szeptał do każdego gołębia, jak do przyjaciela. Tymek stał obok, patrzył z łagodnością w oczach i z tą ciszą, której nie widziała od miesięcy.
Od tamtej pory Helena zaczęła przychodzić pięć minut wcześniej, tylko po to, by obserwować tę scenę.
Pewnego wieczoru, po trudnym zebraniu rady nadzorczej, szła sama koło szkoły. Tam był on choćby w deszczu mruczący do ptaków, przemoczony, ale wciąż uśmiechnięty.
Zawahała się, potem przeszła przez ulicę.
Przepraszam powiedziała cicho. Spojrzał na nią, jego oczy były pełne życia mimo brudu. Jestem Helena. Ten chłopiec, Tymek on bardzo się do pana przywiązał.
Uśmiechnął się. Wiem. Rozmawia z ptakami. One rozumieją rzeczy, których ludzie nie pojmują.
Roześmiała się mimo siebie. Mogę spytać, jak pan ma na imię?
Jarek odpowiedział po prostu.
Rozmawiali. Dwadzieścia minut. Potem godzinę. Helena zapomniała o spotkaniu. Zapomniała o parasolu, pod którym deszcz spływał jej po plecach. Jarek nie prosił o pieniądze. Pytał o Tymka, o jej firmę, jak często się śmieje i słuchał. Naprawdę słuchał.
Był dobry. Mądry. Zwyczajny. I zupełnie inny niż każdy mężczyzna, którego znała.
Dni zamieniały się w tygodnie.
Helena przynosiła kawę. Potem zupę. Potem szalik.
Tymek rysował portrety Jarka i mówił matce: Mamo, on jest jak prawdziwy anioł. Ale smutny.
Ósmego dnia Helena zadała pytanie, którego nie planowała:
Co co byś zrobił, żeby zacząć od nowa? Żeby dostać drugą szansę?
Jarek odwrócił wzrok. Ktoś musiałby uwierzyć, iż wciąż coś znaczę. Że nie jestem tylko cieniem, którego ludzie nie widzą.
Potem spojrzał jej prosto w oczy.
I chciałbym, żeby ta osoba wybrała mnie nie z litości. Tylko tak, po prostu.
Teraźniejszość Oświadczyny
I tak oto Helena Nowak, miliarderka, ta, która przed śniadaniem kupowała start-upy, klęczała teraz na warszawskiej ulicy, w deszczu, z pierścionkiem w dłoni, przed mężczyzną, który nie miał nic.
Jarek wydawał się oszołomiony. Zamarł. Nie z powodu kamer, które już zaczęły migać, ani gapiów z podniesionymi brwiami.
Ale z jej powodu.
Chcesz wyjść za mnie? wyszeptał. Helena, nie mam nazwiska. Nie mam konta. Śpię za śmietnikiem. Dlaczego ja?
Przełknęła ślinę. Bo sprawiasz, iż mój syn się śmieje. Bo znowu czuję. Bo jesteś jedynym, który nic ode mnie nie chciał tylko chciał mnie poznać.
Jarek patrzył na pudełeczko w jej dłoni.
Potem zrobił krok w tył.
Tylko najpierw odpowiedz na jedno pytanie.
Zamarła. Pytaj, tylko pytaj.
Pochylił się lekko, by ich oczy były na jednym poziomie.
Czy przez cały czas byś mnie kochała zapytał gdybyś się dowiedziała, iż nie jestem tylko człowiekiem z ulicy ale kimś z przeszłością, która może zrujnować wszystko, co zbudowałaś?
Jej oczy się rozszerzyły.
O czym mówisz?
Jarek wyprostował się. Jego głos był cichy, niemal ochrypły.
Bo nie zawsze byłem bezdomny. Kiedyś miałem imię, które szeptano w salach sądowych.
Marek Wiśniewski stał tam, otulony ciszą, trzymając starą zabawkową ciężarówkę w dłoni. Czerwona farba była wytarta, koła chwiały się, ale była cenniejsza niż jakikolwiek luksus, który miał.
Nie w końcu powiedział i uklęknął przed bliźniakami. Nie mogę na to patrzeć. To powinno należeć do was obu.
Jeden z chłopców, z dużymi, brązowymi oczami pełnymi łez, szepnął: Ale potrzebujemy pieniędzy na lekarstwo dla mamy. Proszę, panie
Serce Marka ścisnęło się z bólu.
Jak się nazywacie? zapytał.
Ja jestem Kacper odparł starszy z bliźniaków. A to Staś.
A wasza mama? Ewa odpowiedział Kacper. Jest bardzo chora. Lekarstwa są za drogie.
Marek spojrzał na nich po kolei. Mieli ledwo sześć lat. A jednak stali tu, na zimnym wietrze, sprzedając swoją jedyną zabawkę sami.
Jego głos zmiękł. Zaprowadźcie mnie do niej.
Chwilę się wahali, ale coś w jego tonie dało im zaufanie. Skinęli głowami.
Poszedł za chłopcami przez wąskie uliczki, aż dotarli do zniszczonej kamienicy. Po rozbitych schodach weszli do małego pokoju, gdzie kobieta leżała na zniszczonej sofie, blada i niepr













