Obudził ją dźwięk dzwonka do drzwi. Serce zabiło jak spłoszony ptak. Od dawna nikt do niej nie przychodził, odzwyczaiła się od gości. Dzwonek powtórzył się, nagląc ją.
Syn? Nie, miał klucz. Zwykle dzwonił, a jeżeli nie otwierała, wchodził sam.
Przed lustrem poprawiła potargane włosy i otworzyła. Na progu stał nieznajomy mężczyzna z bukietem tulipanów. Nie był przystojniakiem, w jej wieku, siwiejący, postawny, ale bez brzucha.
— Kogo pan szuka? — spytała Halina.
— Proszę zawołać Ludmiłę — uśmiechnął się.
— Żadna Ludmiła tu nie mieszka i nigdy nie mieszkała. Pomylił pan dom — powiedziała i chciała zamknąć drzwi.
— Proszę chwilę! — zatrzymał ją. — To ulica Mickiewicza, numer 20, mieszkanie…
— Tak, to mój adres. Ale Ludmiły tu nie ma — powtórzyła stanowczo.
Mężczyzna przestał się uśmiechać, patrzył zmieszany.
— To niemożliwe.
— Możliwe. Mieszkam tu od trzydziestu lat. Chyba wiem.
— Więc się pomyliłem — westchnął.
— Przykro mi. — Zamknęła drzwi.
Przez chwilę nasłuchiwała, ale za drzwiami panowała cisza. Wróciła do pokoju. Zmierzchało, zapaliła światło, a gdy dzwonek znów zabrzmiał, zajrzała przez wizjer.
— Znowu pan? Mówiłam, Ludmiły tu nie ma! — krzyknęła.
— Proszę otworzyć, nie jestem złodziejem — dobiegło zza drzwi.
— Skąd mam wiedzieć? Nie odejdzie pan, wezwę policję.
— Niech pani chociaż weźmie kwiaty. Szkoda wyrzucać.
Otworzyła. Podał jej tulipany.
— Nie kłamię. Ludmiła dała mi adres, a ja zgubiłem kartkę.
— Niech pan do niej zadzwoni.
— Numer też był na tej kartce. — Wzruszył ramionami. — Pójdę już.
— Niedaleko jest hotel — podpowiedziała.
Podziękował i zszedł po schodach.
Dziwna sprawa. Halina cały wieczór myślała o nim, patrząc na tulipany w wazonie. Nigdy nie dowie się, kim była tajemnicza Ludmiła.
Następnego ranka wstała późno, uczesała swoje „trzy włosy” — jak żartem mówiła. Za oknem padał deszcz ze śniegiem, a tulipany rozkwitły. Gdy zadzwonił dzwonek, od razu pomyślała o nim. „Teraz się wszystkiego dowiem” — pomyślała i otworzyła. To był on.
— Przepraszam, nie znam tu nikogo, wymeldowałem się z hotelu, a odejść nie mam gdzie — powiedział zakłopotany.
— Niech pan wejdzie.
Usiadł, postawił torbę podróżną na podłodze.
— Może coś zje?
— Chętnie.
Halina zakrzątnęła się w kuchni, potem poprosiła, by opowiedział o Ludmile.
— Co tu mówić… Przyjechałem z Zakopanego. Mam tam dom. Wcześniej z żoną mieszkaliśmy w Poznaniu. Gdy zachorowała, lekarze kazali jej zmienić klimat. Sprzedaliśmy mieszkanie, kupiliśmy dom na południu. Dzieci nie mieliśmy.
Sam robiłem wszystko w domu i ogrodzie. Żona kochała kwiaty, sadziłem je pod oknami. Po ośmiu latach odeszła. Zostałem sam w wieku czterdziestu ośmiu lat. Pani też jest sama, pewnie rozumie.
Zacząłem wynajmować pokój turystom. Myślałem, może znajdę kogoś… Ale przyjeżdżały młode kobiety lub rodziny. A ja… Sam pani widzi.
Aż przyjechała ona — Ludmiła. Z córką. Od razu mi się spodobała. Coś między nami zaiskrzyło. Nie chciałem, by została moją służącą, wszystko robiłem sam.
Nie mogłem zostawić domu i pracy w warsztacie, by jechać z nią. Ona też nie chciała się przeprowadzić. Obiecałem czekać na nią w następnym roku. Była trochę podobna do mojej żony. Wyjechała, zostawiając adres i numer telefonu.
— Dzwonił pan do niej?
— Nie. Po co? Nie jestem młody, nie umiem mówić czułości. Że będzie mi brakowało? Mówiłem to, gdy tu była. Ona też nie dzwoniła.
— Może wyszła za mąż? Albo ma męża?
— Też tak myślałem. Gdy chciałem zadzwonić, okazało się, iż zgubiłem kartkę. Przeszukałem cały dom — nic. Numeru nie zapamiętałem. Ale adres był prosty.
— Może specjalnie dała panu zły adres?
— Po co?
— Może jest mężatką. Albo zmieniła zdanie.
Minął rok, nie przyjechała. A jesienią złamałem nogę. — Zamilkł. — Teraz przyjechałem, później nie będzie czasu. A jej tu nie ma. Może pani ma rację. Ach, choćby się nie przedstawiłem. — Spojrzał na nią. — Jestem Andrzej. Andrzej Kowalski.
— Piękne nazwisko. A ja Halina. Nie Halina Torbicka, tylko zwyczajnie Kowalczyk.
Uśmiechnął się. Miał szczery uśmiech, wokół oczu mrugnęły zmarszczki.
— Może jeszcze czegoś się pan napije?
— Dziękuję, wszystko było pyszne. Pewnie moja wizyta wydaje się pani dziwna. Ale… — Siegnął do kieszeni, wyjął bilet kolejowy. — Tu moje nazwisko. Mogę pokazać dowód.
— Nie trzeba. To nie odprawa celna. — Ale spojrzała na bilet. Imię i adres się zgadzały. — Może spróbować znaleźć tę Ludmiłę? — zaproponowała, współczując mu.
— Nie. Ma pani rację. Gdyby chciała, zadzwoniłaby. Wymyśliłem sobie. Spodobała mi się, marzyłem. Ech, powinna była od razu powiedzieć, żebym nie czekał. Szkoda podróży. Nie moja dola.
— Znajdzie pan inną Ludmiłę.
— Nie będę szukać. Będę po prostu żyć. — Machnął ręką.
Posiedzieli chwilę w milczeniu. W końcu zaczął się zbierać.
— Jeszcze wcześnie. Na dworzec to z dziesięć minut taksówką.
— Przejdę się, pomyślę.
Wyglądał na złamanego. Przyjechał pełen nadziei, kupił kwiaty, a tu klapa. Albo Ludmiła o nim zapomniała, albo od początku dała fałszywy adres.
— Wie pani co? — odezwał się nagle. — Nakarmiła mnie pani, wysłuchała. jeżeli kiedykolwiek zechce pani pojechać w góry — zapraszam. Z przyjemnością. Niech pani przyjeżdża z synem, z wnukami. Proszę dać znać wcześniej, żebym nikogo nie wynajHalina spojrzała na jego szczerą twarz i nagle pomyślała, iż może warto jednak dać szansę temu drobnemu splotowi przypadków, który przyprowadził go właśnie pod jej drzwi.