Był 14. stycznia 1993 roku, czwartek,
a więc u mnie w miasteczku dzień targowy. Akurat wyjątkowo ponury.
To znaczy: oczywiście aura mogła być słoneczna, tego nie jestem
pewny (ale zdaje się, iż była to dosyć pluchowata zima, więc
słońce przez wiele dni nie smyrało powierzchni ziemi swoimi
bezpośrednimi promieniami), bo byłem kajtkiem, ale ogólnie było
ponuro w całym kraju. Tłumy usiłujące kupić na targu wszystko co
się dało (albo się nie dało – były to czasy gdy tłumnie
odwiedzali targowisko przybysze ze Wschodu – z terenów byłego
ZSRS; jeden z handlarzy mojemu śp Dziadkowi oferował któregoś
razu choćby automat Kałasznikowa; transakcja nie doszła do skutku,
wkroczyła policja, więc bliższy kontakt z AK-47 miałem dopiero
wiele lat później w Peru) były szare i ponure. Raczkujący
kapitalizm wywołany tak zwaną reformą Wilczka akurat był
tłamszony kolejnymi reformami związanymi z tak zwanym Planem
Balcerowicza, gdyż stara komunistyczna nomenklatura jakoś nie
radziła sobie w warunkach gospodarki wolnorynkowej. Może zresztą
to był powód, iż tak łatwo owi komunistyczni kolaboranci za
bezcen pozbywali się polskiego majątku narodowego (który otrzymali
w ramach układów w podwarszawskiej Magdalence) – interesował ich
zysk, a uczciwie osiągnąć go nie mogli. Do tego pół roku
wcześniej agent komunistycznej bezpieki obalił legalnie wybrany rząd
premiera Jana Olszewskiego, pragnący dokonać dekomunizacji w
przestrzeni publicznej. Jedynym chyba plusem tamtego ponurego czasu
była galopująca inflacja – po kilku jej miesiącach wszyscy
Polacy byli już milionerami.
Warcki targ z lat 90-tych XX i z przełomu wieków |
Ja tymczasem, zamiast iść na targ, szykowałem się do szkoły. Odpaliłem przy okazji stojący na
meblościance telewizor – czarno-biały, polskiej produkcji, firma
niedługo miała zostać rozkradziona; kolorowy, azjatycki, kupiliśmy
chyba nieco później, za to razem z wideo – a tam: katastrofa
promu "Jan Heweliusz". Sam fakt takiej tragedii, i akcja
ratunkowa w trudnych warunkach, zrobił na mnie jako na dzieciaku
wielkie wrażenie. Było to pierwsze takie wydarzenie medialne które
jakoś mnie ruszyło – ani relacjonowana kilka lat wcześniej Wojna
w Zatoce, ani trwająca właśnie Wojna w Bośni.
Ślady po kulach w Sarajewie |
A właśnie –
na blogu Bałkany, a tu nagle wstawka o trudnych latach 90-tych XX
wieku w Polsce i o katastrofie promu, który miał płynąć ze
Świnoujścia do Szwecji? Po co? Ano, okazuje się bowiem, iż –
według niektórych źródeł – Bałtyk odgrywał niepoślednią, i
niezbyt chwalebną dodajmy, rolę w tym krwawym konflikcie.
Panorama Sarajewa |
Ale do
rzeczy – "Jan Heweliusz" wypłynął ze Świnoujścia i w
okolicach niemieckiej wyspy Rugia obrócił się do góry dnem i
zatonął grzebiąc – prawdopodobnie – 55 osób. Większość
ciał przez cały czas leży we wraku, stąd ma on status morskiego grobu i
zaordynowany jest – restrykcyjnie przestrzegany – zakaz
nurkowania. Uniemożliwia to też nie tylko penetrację wraku, ale i
dokładne badanie przyczyn katastrofy. Podobnie zresztą sprawa
wygląda z bliźniaczą jednostką "Heweliusza:, promem
"Estonia", który jakieś półtora roku później, pod
koniec września 1994 roku wypłynął z Tallinna do Szwecji i
zatonąłwszy u wybrzeży Finlandii pogrzebał ponad 800 osób.
Plaża w Świnoujściu w części wolińskiej miasta |
Izby
Morskie w Szczecinie i Gdyni orzekły, iż przyczyną zatonięcia
"Heweliusza" były wady konstrukcyjne, niedokładne remonty
po poprzednich usterkach promu, niesprzyjające warunki atmosferyczne
i błędy załogi. Europejski Trybunał Praw Człowieka jakiś czas
później orzekł, iż śledztwa te przeprowadzone były bardzo
nierzetelnie (za to bardzo szybko) – między innymi nie
przesłuchano części świadków. Podobnie sprawa ma się z
"Estonią". Wrak jest mocno chroniony, więc trudno
zweryfikować hipotezę, iż statek zatonął w wyniku wybuchu. Co
prawda na "Estonii" oficjalnie nie było żadnych środków
mogących wywołać eksplozję, ale jakiś czas później rząd
Szwecji przyznał, iż po Bałtyku w tamtym okresie pływała
przemycana broń z terenów byłego ZSRS. Co prawda zarzeka się, że
na "Estonii" kontrabandy nie było, ale zbadać tego nie
wolno.
Zbrojownia w opuszczonych koszarach Armii Radzieckiej |
A po co broń? Ano, społeczność międzynarodowa – tu
wracamy na Bałkany – nałożyła embargo na broń na wszystkie
walczące w Bośni strony. Nie spotkało się to prawdopodobnie z aprobatą
w Belgradzie i Zagrzebiu (oraz niektórych stolicach krajów
arabskich), ale cóż było robić. Otóż kombinować. Jeśli
człowiek będzie chciał zamordować drugiego, stanie się naprawdę
bardzo kreatywny. Zwłaszcza, iż były ku temu okoliczności. Oto
Europę Środkową opuszczały właśnie (no, robiły to powoli – w
Polsce siedziały jeszcze kilka miesięcy, do, nomen omen, 17.
września 1993) okupacyjne jednostki dawnej Armii Radzieckiej. I
miały całą masę niepotrzebnego już sprzętu. Może nieco
przestarzały, ale przez cały czas sprawny. Po co brać go ze sobą gdzieś za
Ural, do Azji? Post-radzieccy dowódcy nie są głupi: jest popyt, bo
embargo (każda prohibicja stwarza czarny rynek, pamiętajmy), to
czemu nie zarobić? Zwłaszcza, iż w krajach środkowoeuropejskich u
władzy albo za jej kulisami są ludzie z tej samej, jak to się
mówi, parafii: to wyszkoleni w Moskwie dawni ubecy czy inni
bezpieczniacy. Dogadać się jest bez problemowo. Do tego mają ci
tajniacy kontakty na Zachodzie czy w takiej neutralnej Szwecji, więc
kanały przerzutowe zbudować jest bardzo prosto. I voila! Interes
się kręci i wszyscy są zadowoleni. No, może poza mieszkańcami
Sarajewa cierpiącymi i ginącymi w oblężeniu. Ale przecież
postkomuniści czymś takim jak moralność przejmować się nie będą
– materialistyczna quasi-religia marksistów wyrugowała Boga czy
sumienie, a także i diabła – a skoro piekła nie ma to hulaj
dusza.
Mapa Europy w byłych koszarach radzieckich w dawnym NRD |
Jeden z trójmiejskich dziennikarzy śledczych pod koniec
XX wieku skonstruował zatem teorię, jakoby na "Janie
Heweliuszu" przemycano właśnie broń z Rumunii do Bośni. Jako
dowód – poszlakę adekwatnie – podaje on szybkość i
niechlujność śledztwa oraz skutecznie egzekwowany zakaz zbliżania
się do wraku, tłumaczony całkiem też słusznie szacunkiem dla
pogrzebanych tam ofiar. A adekwatnie podawał – na przełomie
wieków dostał bowiem sądowy zakaz powielania tych informacji.
Czy
rzeczywiście prom "Jan Heweliusz" przewoził na swoim
pokładzie paliwo do masakr w Bośni – prawdopodobnie jeszcze długo
się nie dowiemy. Jeden plus – jeżeli można tak powiedzieć –
katastrof "Jana Heweliusza" i "Estonii" to
zaostrzenie przepisów dotyczących przewozów promowych.
Wprowadzono także zmiany konstrukcyjne statków.
Mural sławiący jednego z krwawych dowódców Wojny Bośniackiej we współczesnym Belgradzie |
Tym też
smutnym wpisem kończę na tą chwilę opowieść o Bałkanach –
no, może jeszcze jeden krótki wpis będzie o pewnej ciekawej grupie
etnicznej stamtąd.