Prof. Dorota Simonides: Śląska wigilia była skromniejsza od kresowej

opolska360.pl 4 godzin temu

Dorota Simonides wspomina dawne Boże Narodzenie

Krzysztof Zyzik, Krzysztof Ogiolda: Które święta Bożego Narodzenia były najpiękniejsze w życiu pani profesor i najbardziej zostały w pamięci?

Dorota Simonides: Przeżywane w dzieciństwie. A drugie, niemal równoważne miejsce w świątecznych wspomnieniach zajmują te spędzone w naszym mieszkaniu, z malutką wtedy własną rodziną. Nikogo nie zapraszaliśmy. Chciałam w tej mojej rodzinie utrwalić tradycję. Nie było z nami babci ani dziadka. Były dzieci. Na tyle dojrzałe, iż już mogły wiedzieć, czym jest Boże Narodzenie. I dlaczego razem siedzimy jako rodzina przy wspólnym stole.

– A Boże Narodzenie przeżywane w dzieciństwie?

– Wtedy – jako dziecko – zdałam sobie sprawę ze znaczenia stołu w domu. W centrum stał właśnie wielki składany stół. Przynosiło się go z piwnicy i szorowało, żeby był czyściutki. Do jego nakrycia służył najlepszy obrus, który był używany tylko na Boże Narodzenie. choćby na Wielkanoc był inny. Przy tym stole było nas dużo. Zapraszało się babcię, dziadka, stawiało tradycyjny pusty talerz. Nie zamykano w ten wieczór drzwi domu na klucz, żeby wędrowiec, gdyby się znalazł, nie musiał pukać, aby się dostać do środka i mógł zaraz zasiąść do stołu. Przy pustym talerzu czasem wspominanego tego, kto ostatni odszedł z tego świata. Ale żeby ta wieczerza wigilijna mogła nastąpić, wszyscy się przez adwent przygotowywaliśmy.

– Na czym to przygotowanie polegało?

– To był co roku nowy etap w życiu. Zaczynał się wraz z adwentem i trwał aż do Trzech Króli, czyli 6 stycznia. W czasie adwentu odbywało się generalne sprzątanie mieszkania, z piwnicą i strychem włącznie. Rzeczy niepotrzebne i zniszczone się wyrzucało. Na tle tego wyrzucania miałam ogromny konflikt z moją ciotką. Ona przywiozła – w tamtych czasach, przed wojną – z Lourdes figurkę Matki Boskiej. Dla niej ta nieduża figura, która stała w naszej sypialni, była najwyższym sacrum.

Ale ta Matka Boża nie miała jednej ręki, bo figura się trochę stłukła. I ja w czasie sprzątania tę uszkodzoną figurę wyrzuciłam. A dokładnie mówiąc spaliłam, bo to, co sakralne, jeżeli było zniszczone, wrzucało się do pieca. Dla mojej ciotki to, co zrobiłam, to był prawie grzech pierworodny. Byłam jeszcze przed Pierwszą Komunią św., więc nie było mowy o spowiedzi. Ale zaprowadziła mnie do kościoła. Musiałam wszystko opowiedzieć księdzu, żeby on mógł mi wybaczyć. Bardzo to przeżyłam. Zresztą moje rodzeństwo też.

– Co jeszcze składało się na adwentowe przygotowanie?

– Każde dziecko, kiedy tylko mogło samo chodzić, z pomocą starszego rodzeństwa szło na roraty. O szóstej rano. W czasach mojego dzieciństwa nie było zwyczaju rorat wieczornych. To przyszło później. Podobnie jak lampki roratnie, które u nas pojawiły się dopiero po wojnie. Msze roratnie służyły przygotowaniu do Bożego Narodzenia. Trzeba było nie tylko co dzień być obecnym, ale też przynosić na nie swoje dobre uczynki. To znaczy: być posłusznym, uczynnym dla innych dzieckiem.

– Jakie dobre uczynki jako dzieci zbierałyście?

– Ulicami Nikiszowca, gdzie się urodziłam, jeździły furmanki rozwożące do rodzin górniczych deputat węglowy. o ile były rozszczelnione, a często tak było, trochę węgla gubiły. Myśmy ten węgiel zbierali do wiader i zanosili go nie do własnych domów, ale w podarunku wdowom lub emerytkom, o których było wiadomo, iż się im trudno żyje.

– Starsi pomagali młodszym w przygotowaniach?

– Starsze rodzeństwo miało jeszcze jedno zadanie. Brało się młodsze siostry lub braci gdzieś do kąta kuchni i wieczorami uczyło się je kolęd. Trzeba było umieć na pamięć co najmniej trzy zwrotki. Myślę, iż jako dziecko znałam wszystkie kolędy. Bo też mieliśmy przekonanie, iż jak się jakichś zwrotek nie nauczymy, Dzieciątko – bo na Śląsku to ono ofiarowuje prezenty pod choinkę – niczego nam nie przyniesie. A św. Mikołaj, oczywiście wcześniej – 6 grudnia, gotów przynieść rózgę.

– Jako dziecko wierzyła pani profesor, iż św. Mikołaj do pani i do innych dzieci do domu przychodzi?

– Wszyscy wierzyliśmy święcie. A on rzeczywiście rozdawał dobre rzeczy tym wszystkim, którzy mogli się dobrymi uczynkami pochwalić. Odpowiednio przygotowany przez rodziców je wyczytywał. A jak coś przeskrobaliśmy, to św. Mikołaj też, oczywiście, o tym wiedział i głośno mówił. Mojemu bratu bliźniakowi zdarzało się dostawać „w prezencie” kawałki węgla, małe kartofle i… rózgę. Płakał wtedy bardzo.

– Dzisiaj wielu rodziców uważałoby to – jak sądzę – za okrutne.

– My uważaliśmy to za sprawiedliwe, bo on rzeczywiście popełnił zło. Był nieposłuszny. Święty Mikołaj wziął go na bok. Porozmawiał z nim. On wrócił, przeprosił mamę i tatę. A także starszą siostrę, bo starsze rodzeństwo zastępowało rodziców pod ich nieobecność, gdy byli np. na zakupach. Także tego, komu sprawił przykrość. A jak wszystkich przeprosił, to i dla niego prezent był. A my dzieliliśmy się z nim dodatkowo. Toteż myśmy tego nie uważali za coś okrutnego. Raczej za akt sprawiedliwości. On przepraszając, wchodził z powrotem w naszą wspólnotę rodzinną. To był element uczciwego wychowania.

– Emocji w adwencie nie brakowało dzieciom na pewno.

– A myśmy jeszcze obchodzili dzień św. Łucji. Albo, jak mówiliśmy wtedy, św. Lucki.

– Jej dzień przypada 13 grudnia. Na czym polegała ta tradycja?

– Święta, której towarzyszyli aniołowie, również przynosiła dzieciom słodycze. Czasem już 12 grudnia wieczorem. Ale takie słodkie odwiedziny i św. Mikołaja, i tydzień później św. Łucji nie co roku się zdarzały.

– Kiedy i czym stroiło się choinkę?

– Nigdy wcześniej niż w Wigilię rano. Kiedy wszystko było już wyczyszczone i wysprzątane. My dzieci w tych porządkach też braliśmy udział. W czasie adwentu robiliśmy łańcuchy na choinkę. Kupowało się zeszyty z różnokolorowymi kartkami, które z białej strony były pokryte klejem. Cięliśmy z papieru paski. Z nich robiliśmy nieduże kółka. Trochę większe niż średnica złotówki. Sklejało się je w ten sposób, by powstał łańcuch. Im był dłuższy, tym lepszy, bo choinkę się łańcuchem oplatało.

Wcześniej, adekwatnie przez cały rok, zbieraliśmy – jak się wtedy mówiło – złotka, czyli srebrne lub złote papierki po cukierkach. Kiedyśmy dostali od kogoś słodycze, każdy taki nieduży kwadratowy papierek się odkładało. Im kto więcej tych złotek zebrał, tym lepiej. Owijało się nimi, przed zawieszeniem na choince, orzechy. Z mamą piekliśmy pierniki.

– Ich kształty odciskało się foremkami?

– Tak, przy czym była zasadą, iż miały one tylko te kształty, które pochodziły z natury. Pierniki miały więc formę gwiazdek, księżyców, grzybków, serduszek. Bombki szklane przyszły dużo później, nie mówiąc o elektrycznym oświetleniu choinki. W czasach, gdy byłam dzieckiem, na choince płonęły świeczki. Niezbyt duże, ale większe od tych, jakie zapala się na torcie, przeznaczone specjalnie na choinkę. Zapalał je zawsze ojciec. Dodatkową ozdobą, umieszczana na szczycie choinki, był szpic. I on był szklany i bardzo ozdobny.

– Ile potraw było na wigilijnej śląskiej wieczerzy?

– Nigdy nie było ich dwanaście. To był zwyczaj przywieziony ze Wschodu, z Kresów. Tam wieczerza wigilijna była obchodzona bardziej bogato. Na wzór szlachecki. Ta śląska kolacja była znacznie skromniejsza. Bardziej zwracano uwagę na jej treść duchową.

– Jakie potrawy musiały się na wigilijnym stole zjawić?

– Kiedy rozmawiamy z dziećmi i wnukami o dawnych Wigiliach, śmieją się, iż jedliśmy potrawy z narkotykami. Najczęściej gotowaną na ten wieczór zupą była siemieniotka. Robiło się ją z konopi. Te konopie ucierano, wypłukiwano. Pamiętam, iż od rana musieliśmy tłuc wielkim tłuczkiem choćby cztery, pięć razy jej gotowane ziarna, z których wypływała biała, podobna do mleka substancja. Do tego dawano gęstą gryczaną kaszę (na Śląsku bywa nazywana pogańskimi krupami).

Oczywiście, wszystkie potrawy były postne. Nie powinien się był w nich znaleźć żaden smalec, tylko masło. Inne obowiązkowe potrawy to ziemniaki, kapusta z grochem lub z grzybami. Dorośli jedli karpia, dzieci inną, delikatniejszą rybę, np. lina. Przygotowywano także np. śledzie w śmietanie albo rybę gotowaną. Ojciec lubił gotowane rybie głowy.

Deserem była moczka przygotowywana na ciemnym piwie i piernikach. Dodawało się do niej różne bakalie: figi, daktyle, rodzynki, orzechy, migdały. Na stole musiała być oczywiście makówka. Piekło się do niej specjalna bułkę. Mówiło się na nią święcennik. I przekładało na przemian warstwy bułki i maku. Całość dopełniał kompot z suszu.

– Jakie polskie tradycje wigilijne nie były pani wtedy znane?

– Nie znaliśmy opłatków. Opłatek i zwyczaj dzielenia się nim poznaliśmy dopiero po wojnie. Kolacja zaczynała się modlitwą przy już nakrytym stole. I czytaniem tekstu z Pisma Świętego. Wyniosłam ten zwyczaj z dzieciństwa i w moim domu jest on kultywowany. Zawsze czytało się ten sam fragment Ewangelii wg św. Łukasza, który zaczyna się informacją o tym, iż cesarz wydał dekret o przeprowadzeniu spisu ludności w całym państwie. A Święta Rodzina musiała się udać w podróż z Nazaretu do Betlejem. Zgodnie ze zwyczajem, od wigilijnego stołu nie wolno było odchodzić.

– Skoro zwyczaj dzielenia się opłatkiem nie był znany, to kiedy domownicy składali sobie życzenia?

– Jak się skończyła wieczerza, ojciec albo ktoś najstarszy z rodzeństwa szedł do sąsiedniego pokoju otworzyć okno dla Dzieciątka. Dla nas, młodszych dzieci, to była magia, bo nie wiedzieliśmy jak te podarunki – słowa prezent nie znaliśmy – przyszły pod choinkę. Do choinki szliśmy dopiero wtedy, gdy wieczerza była zjedzona, naczynia posprzątane. Przy choince składało się życzenia i dopiero po nich sięgaliśmy po podarunki.

– Co można było pod choinką znaleźć w tamtych niebogatych czasach?

– Podarunki były bardzo praktyczne: skarpety, krawat dla ojca, fartuch dla mamy. Kredki do rysowania, zeszyty itd. Prezent, który najlepiej zapamiętałam, to była para łyżew. Przy czym ja dostałam jedną łyżwę, a drugą mój brat bliźniak. To oznaczało, iż albo musimy jeździć razem, albo najpierw jedno z nas pojeździ przez godzinę, a potem odda łyżwę do pary. Podarunków zbytkownych typu perfumy czy biżuteria nie znaliśmy. Ale to, co Dzieciątko przynosiło, sprawiało nam ogromną radość.

– Była w pani domu rodzinnym betlyjka, czyli szopka z Dzieciątkiem w żłóbku i ze Świętą Rodziną?

– Oczywiście, musiała być. Ja mam betlyjkę stojącą pod choinką po dziś dzień. Ale już nie tę z domu, tylko wykonaną przez ludowego rzeźbiarza. Gdy byłam dzieckiem, szopki były praktycznie w każdym domu. Figurki w betlyjce były robione z gipsu, a czasem i wycięte z kartonu. My mieliśmy sąsiadów górników, a w ich rodzinie wszyscy byli uzdolnieni plastycznie i rzeźbili w węglu. Dzięki temu my mieliśmy niezwykła szopkę, czyli właśnie betlyjkę z węgla.

– Z żywą betlyjką się też chodziło.

– Tak, ale dopiero w drugie święto. Ten zwyczaj na Śląsku Opolskim też był znany. Moja studentka z Łubnian napisała pracę licencjacką o tym zwyczaju. Opisała go szczegółowo, włącznie z tekstami i nutami do tego swoistego przedstawienia.

– W czasach pani dzieciństwa na czym ono polegało?

– Od drzwi do drzwi, trochę jak w czasie kolędy, wędrowali św. Józef, czyli przebrane za tę postać dziecko, i Matka Boska. Dzieciątkiem było zwykle któreś najmłodsze dziecko. Lalkę wykorzystywało się do tego celu dopiero później. Robiliśmy z pomocą ojca – pomagał przy struganiu – rodzaj kolebki. Dzieciątko leżało na sianie. Do tego orszaku należeli też aniołowie. Bywało, iż ktoś został przebrany za wołu. Anioł dzwonił i pytał gospodarzy mieszkania lub domu o to, czy przyjmą betlyjkę.

– jeżeli się zgadzali…

– Wchodziliśmy do środka i śpiewaliśmy kolędy. Było to przede wszystkim zadanie aniołów. Rodzina zbierała się wokół nas. Na koniec z tego sacrum trochę się schodziło do profanum. Śpiewało się: „Dejcie nom dejcie, co nom mocie dać. Bo jak niy docie, to bydziymy kraść. Miski, gorki wom weznymy. Hej kolęda”. Oczywiście dawali. Albo pieniądze, albo słodycze. Żegnaliśmy się śpiewem: „Za kolynda dziynkujymy, szczyńścia, zdrowia wom życzymy, na tyn nowy roczek”. Albo: „Życzymy wom, żebyście w niebie byli, anieli wom śpiywali…”. Wracaliśmy do sacrum.
To kolędowanie było bardzo ważne. Dzieci wcześniej się przygotowywały. Trzeba też było przejść po domach i zapytać, gdzie nas przyjmą. Do tych rodzin, co do których istniała obawa, iż mogą nas wyrzucić, się nie chodziło.

– Skoro względnie niedawno, bo za życia pani profesor, tak pięknie obchodzono Boże Narodzenie w domach na Śląsku, to co się stało takiego, iż przynajmniej w części rodzin komórka, telewizja, internet, potrzeba podróżowania biorą górę nad potrzebą tego, żeby w rodzinnej wspólnocie usiąść razem?

– Ludzie się zmienili. Są domy, w których nie ma wspólnego stołu. A znaczenie stołu było dawniej przeogromne. Bo jak go nie ma, to nie ma także wspólnych posiłków. Okazuje się, iż od siedzenia i bycia razem, od rozmowy można się odzwyczaić. Natomiast trudno odłożyć gdzieś dalej komórkę, wyłączyć telewizor czy komputer. Kiedy to zrobimy i naprawdę usiądziemy razem, to okaże się, iż jednak rozmawiamy, komunikujemy się ze sobą. Opowiemy sobie, co się nam zdarzyło i jaki był ten rok.

– Jak pani profesor takie świąteczne – niekoniecznie w wigilijny wieczór prowadzone – rozmowy pamięta?

– Pamiętam taką rozmowę, trochę naradę, prowadzoną zresztą w dobrej radosnej atmosferze, bo przecież zupełnie niedawno rozpakowaliśmy podarunki. Mama powiedziała nam, ile pieniędzy może na początku nowego roku wydać. Zastanawialiśmy się wspólnie, kto najbardziej, a więc jako pierwszy, potrzebuje dostać zimowy płaszcz: Alojz, Trudzia czy Dorota. Tato mówi, iż może jakaś czapka albo kapelusz przydałby się mamie, która chodzi w chustce. Oczywiście, wszyscy jako dzieci byliśmy za tym, iż dla mamy trzeba kupić coś najpierw. W tej rozmowie ujawnił się inny problem. Gdzie te zakupy dla mamy zrobić. Z Nikiszowca do Katowic i do Sosnowca było mniej więcej tak samo daleko.

– W czym więc był problem?

– W Sosnowcu jest taniej niż w Katowicach, ale tego wyjazdu po zakupy ksiądz nie pochwali. Rzecz się dzieje przed wojną. Te tańsze sklepy w Sosnowcu prowadzą Żydzi. Mama przez 16 lat służyła na parafii u ks. Dudka, więc gotów zapytać, gdzie kupiła nowy kapelusz. Problem nie w tym, gdzie mama ostatecznie pojechała.

Opowiadam o tym, by przestrzec młodych ludzi, którzy choćby w Wigilię nie wypuszczają telefonu z ręki. Bo przecież trzeba napisać i odebrać dziesiątki SMS-ów z życzeniami. Zachęcam, by znaleźli czas na to, by usiąść razem i porozmawiać z dziećmi o tym, iż Boże Narodzenie – obojętnie czy są wierzący czy nie – to jest szczególny czas. Także jako okres komunikowania się rodziny między sobą. Nie przez pośrednictwo elektroniki, ale bezpośrednio. Spróbujmy razem zaśpiewać choć jedną kolędę. Przygotujmy ten klimat wcześniej, już w adwencie. Zróbmy sobie nawzajem ten dobry uczynek.

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania

Idź do oryginalnego materiału