W weganizmie nie musi chodzić o miłość do zwierząt. Może chodzić o to, czy dajesz się robić w bambuko sektorowi hodowlanemu. Łososie właśnie powiedziały „dość”. A kiedy powiedzą to uznający się za mądrzejszych od nich ludzie?
Nagłówki polskich i zagranicznych portali donoszą o zagrożeniu, jakie spadło na ryby i inne organizmy dziko żyjące w wodach fiordowych nieopodal norweskiej miejscowości Storvika. Z tamtejszej hodowli przemysłowej – jednej z największych na świecie, bo odpowiedzialnej za 20 proc. globalnych dostaw – uciekło 27 tys. łososi, które mogą być nosicielami chorób i pasożytów nieznanych gatunkom cieszącym się wolnością.
Jedną z takich „przypadłości” charakterystycznych dla ryb zamkniętych w podwodnych klatkach i masowo rozmnażanych w celach ludzkiej konsumpcji jest na przykład wesz morska. A wy co, dalej uważacie, iż łosoś to kulinarny luksus?
Nawet mi was nie żal, ale łososi już tak, bo to nie je piszący o zdarzeniu dziennikarze powinni obarczać odpowiedzialnością za stwarzanie niebezpieczeństwa, ale innego szkodnika – człowieka. Przy czym, oczywiście, nie mam tu na myśli każdego, a choćby nie wszystkich rybożerców. Ich wyborów żywieniowych w 2025 roku wprawdzie nie rozumiem, ale się nie czepiam, bo nawyków nie zmienia się z dnia na dzień. No chyba iż mówimy o gościu, który helikopterem przyleciał po pstrągi za 150 zł na Podhale. Wtedy nie mam litości.
Zasadniczo jednak moje największe pretensje dotyczą tych, którzy zaostrzają apetyty, mając gdzieś koszty zarówno środowiskowe, jak i ludzkie. Tak, sektorze hodowlany, to ja dzwonię do ciebie, choć zaraz usłyszę, iż rybka to samo zdrowie, a zwłaszcza uwielbiany przez Polaków łosoś atlantycki, szkocki czy właśnie norweski.
Prawda jest taka, iż niezależnie od tego, skąd ściągniecie „morskiego kurczaka” i jak bardzo jest on waszym zdaniem świeży, większość regularnie badanych hodowli tego gatunku pozostaje źródłem pasożytów, chorób i toksyn. Ucieczki takie jak ta w Storvice wcale nie stanowią rzadkości, więc możemy być pewni, iż w morskich wodach rozprzestrzeniają się najróżniejsze patogeny. Moim zdaniem to adekwatny odwet za zniewolenie w metalowej klatce.
Naukowcy nie są choćby w stanie oszacować, jak bardzo dotkliwe mogą okazać się skutki migracji przemysłowych łososi. Jedno jest pewne – jako ssaki żyjące na lądzie wcale nie jesteśmy bezpieczni, bo – po pierwsze – to, co dzieje się w wodzie, może trafić także do nas i wywołać epidemie nieznanych wcześniej chorób, a – po drugie – mnożące się infekcje u ryb hodowlanych próbuje się zatrzymać ogromną ilością leków. To z kolei prowadzi do jednego z najniebezpieczniejszych zjawisk generowanych przez producentów odzwierzęcej żywności – antybiotykooporności. Zdarzyło się wam, iż lekarz zapisał przewidziany przez sztukę medyczną antybiotyk, który nic a nic nie pomógł? Następny też nie? No właśnie.
Oprócz farmaceutyków w jadłospisie hodowlanych łososi znajduje się także rybny pellet. Nie dość, iż ten smakołyk powstaje z mączki rybnej pochodzącej z jednego z najbrudniejszych mórz, czyli Bałtyku, to jeszcze zawierają etoksychinę – konserwant mogący uszkadzać DNA i wątrobę.
Zdaję sobie sprawę, iż niektórym łatwiej jest uwierzyć w zaplanowaną przez reptilian epidemię koronawirusa niż w szkodliwość jedzenia ryb, które są podstawą choćby zachwalanej u nas diety śródziemnomorskiej. Jednak Ale biorąc pod uwagę fakt, iż mamy do czynienia z przełowieniem mórz w wielu rejonach świata i patologiami przemysłu spożywczego, zastanawiam się, czy talerz to nie jest ta jedna rzecz na świecie, która naprawdę pozwala mi wpływać na rzeczywistość. jeżeli nie z powodu miłości do zwierząt, to chociaż dla własnego zdrowia albo na złość producentom, którzy zwyczajnie robią nas w bambuko i serwują kolejne zakaźne choroby.
Problem nie ogranicza się do łososia, bo podobne problemy występują chociażby w przypadku tuńczyka, którego hodowle uśmiercają ekosystemy, zabijają rekiny, a także wyzyskują i wyniszczają lokalne społeczności wyspiarskie. O tym pisał w książce Władcy jedzenia dziennikarz Stefano Liberti. Nam powiedział, do jakich absurdów doprowadziło rybołówstwo przemysłowe, z którego choćby jako konsumenci nie możemy czerpać przyjemności:
„W regionie śródziemnomorskim jemy tuńczyka, ale nie tego, którego łowi się blisko. Ten eksportowany jest do Japonii, a my spożywamy złowionego w regionie Pacyfiku. To, delikatnie mówiąc, nierozsądne z punktu widzenia ekologii. Ale jesteśmy przyzwyczajeni do tuńczyka jako taniego źródła białka. Tymczasem łowienie tuńczyków to skomplikowany i kosztowny proces, więc żeby końcowy produkt był tani, musi przejść porządną obróbkę. W efekcie jemy wióry pozbawione smaku. Prawdziwa, nieprzetworzona ryba to zupełnie inne doświadczenie. Ale my nie znamy jej smaku, chociaż jemy masę tuńczyka”.
Przełowienia akwenów morskich, w połączeniu ze zmianami klimatu napędzanymi przez bezsensowny i generujący ślad węglowy eksport na wielkie odległości, powoli uszczuplają nie tylko jakościowo, ale i ilościowo zasoby osób żyjących z rybołówstwa, a w takich krajach jak Indonezja doprowadzają całe grupy ludzi do gospodarczej ruiny. Jednocześnie – jak mówiła mi prezeska Compassion in World Farming Polska, Małgorzata Szadkowska – „akwakultura to jedna z najszybciej rozwijających się gałęzi w sektorze rolniczym, a prognozy mówią o tym, iż do 2030 roku ponad połowę populacji ryb będą stanowić te, które pochodzą z hodowli i podwodnych klatek, a nie dzikich połowów”. Co więcej, większość z nich nie trafi bezpośrednio na nasze stoły, ale będzie wykorzystana na paszę dla innych zwierząt hodowlanych, które zjadamy. Przykładowo „świnie i kurczaki spożywają dwa razy więcej ryb niż cała ludność Japonii i aż sześć razy więcej w porównaniu z mieszkańcami i mieszkankami USA”.
Z tej kalkulacji wynika, iż produkcja i konsumpcja jakiegokolwiek mięsa jest niedorzeczna i szkodliwa. Od sektora hodowlanego dowiecie się jednak, iż największe zagrożenia dla naszego bezpieczeństwa żywnościowego stanowią umowa handlowa z Mercosurem, wejście Ukrainy do Unii Europejskiej czy aktywność organizacji prozwierzęcych rzekomo „niszczących polskie przedsiębiorstwa rolne”. Tak przynajmniej twierdzą w liście skierowanym do Donalda Tuska i specjalnym raporcie trzy organizacje branży mięsnej: KRD-IG, UPEMI i Polskie Mięso oraz prezes Wipasz SA.
To dość kuriozalne, iż wytwórcy mięsa narzekają na aktywistów broniących praw zwierząt w kraju, który przoduje w spożyciu mięsa i produkcji na przykład drobiu, a także intensywnie i systemowo wspiera dotacjami przemysł hodowlany. Królowie kiełbasy i kotletów to grube ryby, mimo, iż coraz więcej naukowców nazywa przemysłowe wytwarzanie mięsa marnotrawstwem. A organizacje prozwierzęce wyrządzają im nieporównanie mniejsze szkody niż wszy morskie łososiom.
„W kontekście ferm przemysłowych wciąż za mało mówi się o tym, co dzieje się ze zwierzętami w przypadku epidemii. Kura, aby przyrosnąć 1 kg, musi zjeść 6 kg paszy. Waga przeciętnej kury, którą zjadamy, to 2 kg. jeżeli mamy fermę przemysłową, w której jest około miliona kur, to łatwo sobie przeliczyć, ile paszy i ile terenu musiało zostać zmarnowanych, jeżeli te wszystkie kury muszą zostać zabite z powodu np. ptasiej grypy. Do kosztów obciążających budżet państwa należy doliczyć także koszty wypłaty odszkodowań za ubite ptaki, jakie otrzymują wielcy producenci drobiu” – wyliczała niedawno Elżbieta Sokołowska. Ale wiadomo: to weganie w tym wszystkim są najgorsi.