Dary, które układają wszystko na swoim miejscu
Halszka i Leszek szykowali się do ślubu. Wszystko szło zgodnie z planem, aż do dnia, gdy rodzice pana młodego ogłosili swój „wielki prezent” — kupili mieszkanie. Leszek promieniał, oczy mu płonęły, dumnie oznajmił:
— Zawsze marzyłem, by mieszkać w centrum! I wreszcie się spełniło!
Halszka uśmiechnęła się — łagodnie, wymuszenie. Centrum — owszem, prestiżowo, ale ani parku, ani zieleni, ani przestrzeni… A gdy myśli się naprawdę o przyszłości, zwłaszcza o dzieciach, patrzy się nie na elewacje, ale na otoczenie. Leszek zaś myślał o elewacji. I to nie tylko w przenośni.
Mieszkanie kupiono przed ślubem. Halszka choćby nie protestowała — pieniądze były rodziców, decyzja też w gruncie rzeczy. Nie należała do tych, którzy roszczą sobie prawa do cudzego. Tym bardziej, iż z Leszkiem umówili się: to tymczasowe. Później, gdy zbiorą oszczędności, kupią wspólny dom. Swój. Dla swojej rodziny. Na równych zasadach.
Ale tamtego dnia, na pierwszym „przedślubnym przyjęciu”, wszystko potoczyło się inaczej, niż marzyli.
Marzenia a rzeczywistość: pierwsze uderzenie
Gdy obie rodziny zebrały się w nowym mieszkaniu, Leszek jaśniał szczęściem, podobnie jak jego rodzice. Rozbrzmiewały toasty i życzenia. Halszka milczała. Starała się nie okazywać, jak obca jest jej cała ta wrzawa wokół „prezentu”. Zwłaszcza gdy ojciec Leszka donośnie oświadczył:
— Oczywiście, wydaliśmy sporo. Dlatego ślub powinni sfinansować rodzice panny młodej. W końcu my zapewniliśmy młodym dach nad głową!
Słowa zawisły w powietrzu. Leszek — przemilczał. A matka Halszki, Alina Markówna, uśmiechnęła się zimno. Jej ojciec tylko skinął głową.
— Nie ma problemu. My też przygotowaliśmy coś specjalnego. Nasz prezent będzie nie mniej godny.
Następnego dnia Halszka dowiedziała się, iż jej rodzice i ojczym postanowili podarować jej… mieszkanie. Swoje. Tam, gdzie marzyła — z parkiem, szkołą, ciszą. Przestronne, jasne, nie w centrum, ale w miejscu, gdzie można żyć. Do tego doszedł jeszcze jeden prezent — samochód. Od babci i dziadków. Halszka dołożyła do niego swoje oszczędności — nie z chciwości, ale z poczucia sprawiedliwości.
Nowe mieszkanie, nowe zasady
Dwa tygodnie później Halszka zaprosiła wszystkich — rodziców, ich współmałżonków, Leszka i jego krewnych — na przyjęcie. Do jej własnego mieszkania.
— Gdzie my adekwatnie jesteśmy? — zdziwił się Leszek.
— Moi rodzice podarowali mi mieszkanie na ślub. Takie, o jakim zawsze marzyłam. W dzielnicy, gdzie wszystko jest przemyślane dla życia. A nie tylko dla widoku z okna — odpowiedziała spokojnie.
Twarze teściów wydłużyły się.
— My już daliśmy prezent! — oburzyła się Aldona Igorówna. — To już przesada.
— Przesada? — powtórzyła matka Halszki. — My tylko wyrównaliśmy warunki. Wy daliście Leszkowi mieszkanie — my daliśmy Halszce. Wszystko fair. Na równi.
— A do tego jeszcze auto! — dodała babcia, kładąc klucze na stole. — Nie byle jakie, tylko porządne. Żeby wnuczka miała wszystko, co potrzebne.
Leszek zerwał się z miejsca, złapał Halszkę za rękę i pociągnął do kuchni.
Kłótnia, po której nie ma powrotu
— Co ty wyprawiasz? Gdyby twoi już tak chcieli pomóc, mogli dołożyć się do przyszłego domu, a nie wystawiać mnie na pośmiewisko!
— Nikogo nie wystawiałam. Po prostu moi bliscy podarowali mi prezent. Tak samo jak twoi — tobie.
— Teraz mi wstyd! — krzyknął. — Pokazałaś wszystkim, iż jestem gorszy!
— Nie, Leszku. Ja po prostu przyjęłam to, co mi dano. Ty też. Tyle iż ja nie żądam, by wszystko dostosowywało się do moich zachcianek.
— A samochód? Ja mam swoje stare graty, a ty nowe auto?
— Leszku, chcesz ze mną rywalizować? Powinniśmy być partnerami, a nie przeciwnikami. Czy dla ciebie rodzina to walka o dominację?
— Jesteś po prostu niewdzięczna! — warknął. — Zrobiłaś mi wstyd przed rodzicami!
Halszka spojrzała na niego — długo i uważnie.
— Nie, Leszku. Sam sobie zrobiłeś wstyd, gdy uznałeś, iż tylko twoje zdanie się liczy. Że powinnam milczeć i być wdzięczna za coś, o co choćby nikt mnie nie pytał.
Wypadł z kuchni. W salonie rodzice toczyli spór:
— Mąż powinien być głową rodziny! — krzyczał Paweł Denisowicz.
— A podstawą jest szacunek — ripostował Wiktor Anatoliewicz.
Halszka klasnęła w dłonie:
— Koniec! Wszyscy jesteście zmęczeni. Kto chce wyjść — proszę bardzo. My zostajemy i świętujemy. Bo życie to nie targi, tylko szczęście. A szczęście to być szanowanym.
Życie po nierównym ślubie
Leszek wyszedł. Teściowa zatrzasnęła drzwi. Halszka została. W swoim mieszkaniu. Z bliskimi, z gęsią w piekarniku, z lekkim cieniem smutku w sercu, ale — z jasną głową.
Tamtego wieczoru zrozumiała najważniejsze: jeżeli ktoś obraża się, iż ty też coś masz, znaczy, nigdy nie planował być z tobą na równi. Wygodniej mu, gdy jesteś niżej.
Ślubu nie było. Leszek próbował wrócić — najpierw z pretensjami, potem z błaganiem. Ale było za późno.
A Halszka pojechała na wakacje. Sama, za kierownicą nowego auta. Do babci na wieś. Gdzie jest zielono, spokojnie i gdzie zawsze na nią czekają.
Czy żałowała, iż nie wyszła za Leszka? Z początku — tak. Ale potem zrozumiała: lepiej pozostać samej, niż żyć z kimś, kto od pierwszego dnia stawia siebie wyżej.
I wiecie co?
To były najlepsze „nowe życie” w jej życiu.