Marta i Krzysztof szykowali się do ślubu. Weselna zabawa była w pełni, gdy prowadzący ogłosił: czas na prezenty! Najpierw młodzi otrzymali życzenia od rodziców panny młodej, a potem podeszła do nich matka Krzysztofa – Bożena Kazimierzówna. W dłoniach trzymała ogromne pudełko przepasane jaskrawoniebieską wstążką.
— Ojej! Co tam może być? — szepnęła podekscytowana Marta do ucha narzeczonemu.
— Nie mam pojęcia. Mama trzymała to w tajemnicy — odparł zakłopotany Krzysztof.
Postanowili rozpakować prezenty dopiero następnego dnia, gdy minie weselny zgiełk. Marta zaproponowała, by zacząć od paczki od teściowej. Rozwiązali kokardę, zdjęli pokrywę, zajrzeli do środka… i oniemieli ze zdumienia.
Marta od dawna zauważała w Krzysztofie jedną dziwną cechę. Nigdy nie brał niczego bez pozwolenia, choćby drobiazgów.
— Mogę zjeść ostatniego cukierka? — pytał nieśmiało, zerkać na wazonik z samotną karmelką.
— No jasne! — dziwiła się Marta. — Mógłbyś choćby nie pytać.
— Przywykłem — uśmiechał się zawstydzony, gwałtownie rozwijając papierka.
Dopiero po kilku miesiącach Marta zrozumiała, skąd wzięła się ta niepewność u przyszłego męża.
Pewnego dnia Krzysztof zaproponował, by poznała jego rodziców – Bożenę Kazimierzównę i Stanisława Wojciechowicza. Na początku teściowa wydała się Marcie sympatyczną kobietą. Jednak pierwsze wrażenie gwałtownie rozwiało się, gdy Bożena Kazimierzówna zaprosiła ich do stołu.
Przed gośćmi postawiono dwa talerze, na które gospodyni nałożyła w najlepsze… po dwie łyżki ziemniaków i mikroskopijną kotlet mielony. Krzysztof gwałtownie opróżnił swój talerz i, ściszając głos, poprosił o dokładkę.
— Ile można jeść?! Żresz jak za czterech! Ciebie nie wykarmić! — oburzyła się głośno Bożena Kazimierzówna, wprawiając Martę w kompletną konsternację.
Gdy o dokładkę poprosił Stanisław, teściowa z euforią nałożyła mu pełny talerz. Marta ledwo dojadła kolację, oszołomiona ewidentną niechęcią teściowej do własnego syna.
Później, przy przygotowaniach do ślubu, Bożena Kazimierzówna pokazała swoje prawdziwe oblicze. Nie podobało jej się dosłownie wszystko: pierścionki, restauracja, menu.
— Po co takie wydatki?! Przecież można było znaleźć coś tańszego! — wyrzucała z wyraźnym wyrzutem.
Pierwsza straciła cierpliwość Marta.
— Proszę się nie martwić! My się tym zajmiemy! — wybuchnęła. — To nasze pieniądze i nasza decyzja!
Urażona Bożena przestała dzwonić, a choćby zagroziła, iż nie pojawi się na ślubie.
Dwa dni przed uroczystością Stanisław sam przyjechał do młodych.
— Synu, pomóż mi z paczką — poprosił, prowadząc Krzysztofa do samochodowego bagażnika.
Okazało się, iż ojciec kupił im pralkę – żeby nie musieli ulegać kaprysom żony. Przyznał, iż mocno się pokłócili, bo Bożena uważała choćby prezent dla syna za zbyt kosztowny.
W dzień ślubu Bożena jednak się pojawiła – w wieczorowej sukni, przyjechała taksówką. Zachowywała się wzorowo, wręczyła wielkie pudełko z niebieską kokardą, po czym zniknęła w weselnym tłumie.
Następnego ranka Marta z Krzysztofem niecierpliwie otworzyli paczkę. Ekscytacja zamieniła się w rozczarowanie.
— Ręczniki? — wyjęła pierwszy, nie dowierzając.
— I skarpety — westchnął ciężko Krzysztof, podnosząc dwie pary frotte. — Ojciec miał rację… Mama dała pierwszą lepszą rzecz, która wpadła jej w ręce. Trudno uwierzyć, iż aż tak stwardniała. Lepiej byłoby, gdyby w ogóle przyszła bez prezentu.
Ale to nie koniec historii. Kilka dni później Bożena zadzwoniła do syna, by… wypytać o to, co dostali od innych.
— No mów! Co dała teściowa? A wujek Zdzisiek? A co przyniosły koleżanki Marty? — dopytywała się uparcie.
Nie chcąc rozmawiać o cudzych prezentach, Krzysztof odparł krótko:
— Mamo, to nie twoja sprawa. My z Martą jesteśmy zadowoleni.
Po czym po raz pierwszy w życiu odłożył słuchawkę bez grama wyrzutów sumienia.
Życie uczy nas jednego: dobroci nie mierzy się ceną podarunku. Ale szacunek, tak jak miłość, widać w szczegółach. I tych – niestety – Bożenie Kazimierzównie zabrakło.