Weronika i Krzysztof szykowali się do ślubu. Ich wesele było w pełnym rozkwicie, gdy wodzirej ogłosił: czas na prezenty! Najpierw państwo młodzi zostali obdarowani przez rodziców panny młodej. Potem podeszła do nich matka Krzysztofa, Bożena Kazimierzowa, trzymając duże pudełko przewiązane jaskrawoniebieską wstążką.
— O kurczę! Ciekawe, co tam jest? — szepnęła Weronika do ucha narzeczonemu, nie mogąc ukryć ekscytacji.
— Nie mam pojęcia. Mama trzymała to w tajemnicy — odparł zakłopotany pan młody.
Postanowili rozpakować prezenty dopiero następnego dnia, gdy weselna gorączka minie. Weronika zaproponowała, by zacząć od paczki od teściowej. Rozwiązali wstążkę, zdjęli wieko… i oniemieli ze zdumienia.
Weronika od dawna zauważała u Krzysztofa pewną dziwną cechę: nigdy nie brał niczego bez pytania, choćby drobiazgu.
— Mogę zjeść ostatniego cukierka? — pytał nieśmiało, spoglądając na wazonik z osamotnionym karmelem.
— Jasne! — dziwiła się Weronika. — Mogłeś po prostu wziąć.
— Przywykłem — uśmiechał się zawstydzony, gwałtownie rozwijając papierka.
Dopiero po kilku miesiącach Weronika zrozumiała, skąd ta nieśmiałość przyszłego męża.
Pewnego dnia Krzysztof zaproponował, by poznała jego rodziców – Bożenę Kazimierzową i Stanisława Janowicza. Na początku teściowa wydała się Weronice sympatyczną kobietą. Ale pierwsze wrażenie gwałtownie prysnęło, gdy Bożena Kazimierzowa zaprosiła ich do stołu.
Przed gośćmi postawiła dwa talerze, na których położyła po dwie łyżki ziemniaków i malutki kotlet. Krzysztof gwałtownie opróżnił swoją porcję i, ściszonym głosem, nieśmiało poprosił o dokładkę.
— Ile można jeść? Pożerasz za czterech! Ciebie nie wykarmisz! — oburzyła się głośno Bożena Kazimierzowa, wprawiając Weronikę w osłupienie.
Gdy o dokładkę poprosił Stanisław Janowicz, teściowa z euforią nałożyła mu pełny talerz. Weronika z trudem przełknęła resztę kolacji, zdumiona jawną niechęcią teściowej do własnego syna.
Później, podczas przygotowań do wesela, Bożena Kazimierzowa pokazała się jeszcze wyraźniej. Nie podobało jej się dosłownie wszystko: pierścionki, restauracja, menu.
— Po co takie wydatki?! Można było znaleźć taniej! — mówiła z jawnym wyrzutem.
Pierwsza wybuchła Weronika.
— Dajcie nam samym o tym decydować! — zaperzyła się. — To nasze pieniądze i nasza decyzja!
Urażona Bożena Kazimierzowa przestała dzwonić, a choćby zagroziła, iż nie przyjdzie na ślub.
Dwa dni przed weselem Stanisław Janowicz sam przyjechał do młodych.
— Synu, pomóż mi z prezentem — poprosił, prowadząc Krzysztofa do samochodu.
Okazało się, iż ojciec kupił młodej parze pralkę — żeby nie zależeć od kaprysów żony. Przyznał, iż on i Bożena Kazimierzowa mocno się pokłócili: uznała ona, iż choćby prezent dla własnego syna na ślub to zbyt duży wydatek.
W dniu wesela Bożena Kazimierzowa jednak się pojawiła — w wystawniej sukni, podjeżdżając taksówką. Zachowywała się poprawnie, wręczyła duże pudełko z niebieską kokardą, po czym rozpłynęła się w weselnej zabawie.
Następnego ranka Weronika i Krzysztof niecierpliwie rozpakowali pudełko. Oczekiwanie gwałtownie zamieniło się w rozczarowanie.
— Ręczniki? — mruknęła niedowierzająco Weronika, wyciągając pierwszy.
— I skarpety — westchnął ciężko Krzysztof, podnosząc dwie pary frotowych skarpetek. — Ojciec miał rację… Mama dała pierwszą rzecz, która wpadła jej w ręce. Trudno uwierzyć, iż stała się tak skąpa. Wolałbym, żeby w ogóle nie przynosiła prezentu.
Ale na tym historia się nie skończyła. Kilka dni później Bożena Kazimierzowa zadzwoniła do syna, aby… dowiedzieć się, kto i co im podarował na ślub.
— No opowiedz! Co dała teściowa? A wujek Zdzisław? A koleżanki Weroniki co przyniosły? — wypytywała.
Nie chcąc rozmawiać o cudzych prezentach, Krzysztof krótko odparł:
— Mamo, to nie twoja sprawa. Z Weroniką jesteśmy zadowoleni.
Po czym po raz pierwszy w życiu odłożył słuchawkę bez najmniejszego poczucia winy.
Życie uczy nas jednego: dobroci nie mierzy się ceną prezentu. Ale szacunek, tak jak miłość, widać w szczegółach. A tych — niestety — Bożenie Kazimierzowej zabrakło.