Premiera filmu „Nie musisz się bać”

pro-life.pl 1 dzień temu
Polskie Stowarzyszenie Obrońców Życia Człowieka zrealizowało film pt. „Nie musisz się bać”. Dziś, kiedy w Polsce świętujemy Dzień Ojca, chcemy przybliżyć Państwu postać Przemysława Szczotki, męża i ojca, który stanął w obliczu dramatycznej diagnozy prenatalnej upragnionego dziecka.
„Nie musisz się bać” to poruszająca historia o ojcostwie, odwadze i miłości silniejszej niż diagnoza. Ten film to świadectwo mężczyzny, który nie uciekł w chwili próby. To opowieść o walce o życie dziecka, o kryzysie, który mógł zakończyć się dramatem – i o decyzji, która była aktem odwagi i miłości.
Przemek Szczotko, artysta, mąż, tata, dzieli się swoją historią, w której nie zabrakło łez, lęku, ale przede wszystkim – nadziei. Mówi o roli mężczyzny w świecie, który zbyt często zostawia kobiety same. O odpowiedzialności, która zaczyna się od przytulenia i słów: „Nie musisz się bać – damy radę”. Bo, jak mówi artysta, ojcostwo polega na dawaniu życia, a nie na jego odbieraniu.
„Nie musisz się bać” to nie manifest – to prawdziwe, głębokie świadectwo miłości, która się nie cofa w chwili próby.

Rozmowa z bohaterem filmu

– Aborcja czy „rozwiązanie problemu” nie sprawi, iż przestaniesz być ojcem. Po prostu będziesz ojcem martwego, zabitego dziecka. I to jest prawdziwy dramat, którego możesz uniknąć. Bo ojcostwo polega na dawaniu życia, a nie na jego odbieraniu – mówi Przemysław Szczotko, artysta muzyk, ale przede wszystkim mąż i ojciec. W wywiadzie opowiada o momencie, gdy razem z żoną usłyszeli niepomyślną diagnozę prenatalną, o stawaniu się ojcem i cudach, których doświadczył.

PSOŻC: Chcę porozmawiać z Tobą o ojcostwie i o tym, jak je rozumiesz. Ale zanim to, odpowiedz na pytanie: kim jest Przemysław Szczotko? Jak dzisiaj widzisz siebie i swoją tożsamość?

Przemysław Szczotko: Jestem szczęśliwym tatą, mężem, jestem też artystą, który czyta życie, który to życie opisuje i okrasza je dźwiękami. Z tego powstaje muzyka i moje płyty. To są historie, które opowiadam podczas koncertów.

Która z tych ról opisuje Ciebie najbardziej…?

Hmm… Najbardziej jestem dumny z tego, iż jestem dzieckiem Boga, iż dojrzałem do tej świadomości, iż mam Tatę w niebie, iż Jezus jest moim Bratem, a Maryja – Mamą. Duch Święty pokazuje mi, co jest ważne w sercu Ojca, i z tego serca Ojca uczę się najbardziej tego, jak być tatą dla moich dzieci – dla syna i córki. To jest tajemnica, którą ciągle odkrywam. A już chyba najbardziej cieszę się tym, iż ta tajemnica bycia Bożym dzieckiem i ojcem dla moich dzieci nigdy się nie skończy.

Wiem, iż Twoje ojcostwo zaczęło się w dość dramatycznych okolicznościach. Jak dziś widzisz to, co wydarzyło się u początków Twojego bycia tatą? Opowiedz o tym.

Moje ojcostwo zaczęło się, tak myślę, w oczach mojego ziemskiego taty, w każdej z tych chwil, w których czułem się przez niego kochany. Ta relacja miała w sobie i porażki, i sukcesy, ale nie to jest najważniejsze. Myślę, iż miłość i bycie ojcem to coś więcej. To utkwiona gdzieś w głębi serca, w niedostrzegalnym miejscu, postawa kochania.

Mówisz, iż Wasza relacja miała różne załamania.

Tak, były chwile, kiedy wychodziliśmy z tej relacji poranieni. I ja, i mój tata. Były różne zakręty. Ale miłość mojego taty do mnie się nie skończyła, mimo właśnie tych trudniejszych momentów. Kiedyś tego wszystkiego nie rozumiałem, ale dojrzałem do tego w momencie, kiedy sam zostałem ojcem.

Przejrzałeś się w oczach swoich dzieci.

Tak, zdecydowanie. Dziś widzę, iż kiedy moje dzieci patrzą na mnie, to szukają ratunku, potwierdzenia różnych swoich decyzji, szukają poczucia bezpieczeństwa, poczucia bycia kochanym i przyjętym. Spojrzenie w oczy taty i przejrzenie się w nich jest niesamowicie ważne! I tak staram się rozumieć moje ojcostwo.

Pamiętasz swoje pierwsze chwile jako ojca? Co wtedy czułeś?

Ojcostwo wybrałem już w momencie, kiedy zdecydowaliśmy się z moją żoną na małżeństwo. Bycie mężem wiązało się ze świadomością, iż zaraz będę też tatą. I od razu, kiedy tylko stanęliśmy na ślubnym kobiercu, zapragnęliśmy rodzicielstwa. Czekaliśmy na te upragnione dwie kreski kilka miesięcy.

Bardzo dobrze pamiętam moment, kiedy dowiedziałem się o tym, iż Patrycja zaszła w ciążę. Jechałem do pracy, kiedy zadzwoniła do mnie i kazała zjechać na pobocze. To było pomieszanie euforii z ogromną niepewnością. Trochę się tego wystraszyłem, ale też bardzo ucieszyłem. Nie wiedziałem, co mam robić. Rozpłakałem się i poczułem lęk, ale nie powiedziałem o tym żonie. Poczułem, jakby ktoś nałożył mi sweter na nagie ciało. Sweter, który drapie, gryzie, a jednocześnie jest mi w nim ciepło. To było moje pierwsze uczucie – wtedy zrozumiałem, iż jestem tatą. Ale to nie był hurraoptymizm, nie. Ten „sweter” miałem na sobie przez jakiś czas, dopóki nie oswoiłem się z myślą, iż zaczyna się coś nowego w moim życiu.

Od początku Twoje ojcostwo było związane z lękiem i niepewnością.

Patrycja była w ciąży, gdy trafiliśmy na wizytę kontrolną do naszego lekarza prowadzącego. Doktor stwierdził, iż z dzieckiem dzieje się coś niedobrego. Na pewno wymienił zbyt małą przezierność karku. Stwierdził nieprawidłowy rozwój, i to na tyle nieprawidłowy, iż skierował nas do – podobno najlepszego w regionie – patologa ciąży. Byliśmy bardzo zaniepokojeni. Pamiętam, iż wizyta u patologa była w piątek o godzinie piętnastej. Kiedy weszliśmy do gabinetu i lekarz zaczął badać żonę, usłyszeliśmy bicie serca naszego dziecka. Później usiedliśmy przy biurku i padły te straszne słowa: „Pani Patrycjo, państwa dziecko nie przeżyje do poniedziałku”. Okazało się, iż wirus cytomegalii pustoszył wtedy organizm mojej żony, a w konsekwencji i organizm dziecka.

Dostaliście skierowanie do szpitala.

Jeszcze przez chwilę miałem nadzieję na to, iż lekarze będą ratować nasze dziecko. Ale w odpowiedzi usłyszeliśmy, iż badania w szpitalu są po to, by wykluczyć takie sytuacje przy następnej ciąży. Naszego syna spisano na straty, a martwiono się o kolejne ciąże. Wyszliśmy więc z gabinetu i bardzo wolno wracaliśmy przez miasto. Podjechaliśmy na parking parafialny, stanęliśmy twarzą w twarz z Panem Jezusem rozpostartym na krzyżu i nie mówiliśmy nic. Mieliśmy tysiąc pytań, wątpliwości, a gdzieś w sercach dudniło to jedno „dlaczego?” i „proszę Cię, Panie, ratuj”.

Ciężko mi sobie wyobrazić, co można czuć w takim momencie.

Kiedy wróciliśmy do domu, zadzwoniłem do mojego przyjaciela, ks. Andrzeja. Bardzo gwałtownie do nas przyjechał. Prosił mnie wtedy, żebym położył rękę na brzuchu i zaczął rozmawiać z dzieckiem. Miałem mówić do mojego syna tak, jakby żył i miałby żyć.

To musiało być bardzo trudne.

Nie chciałem tego robić, bo to było coś takiego, co było poza logiką, a jednocześnie było bardzo mocno związane z naszą nadzieją na bycie rodzicami. To był krok wiary, wyjście poza schemat i medycynę, poza te wszystkie informacje od lekarzy. A te informacje były bardzo mocno utkwione w rzeczywistości i próbowały łamać wszystkie nadzieje, zabić naszą miłość i wiarę w to, iż dziecko będzie żyło.

Chwilę później Patrycja trafiła do szpitala.

W dniu, kiedy akurat nie było mnie w szpitalu, moja żona zadzwoniła do mnie, iż miała wizytę lekarską. Lekarz przyszedł do niej i zaproponował „rozwiązanie problemu”, czyli aborcję. Bo przecież trzeba usunąć to, co jest już skazane na śmierć. Chcę zaznaczyć, iż to już było kilka dni po tym poniedziałku, kiedy to serce naszego synka miało przestać bić. A jednak wciąż biło…

Synek żył, ale wskazanie do aborcji wisiało nad nim niczym wyrok.

Tak. Pan doktor roztaczał niesamowite wizje: iż syn będzie ciężko niepełnosprawny, iż będzie miał problemy z sercem, iż ma zespół Downa, głęboką niepełnosprawność intelektualną. Słyszeliśmy chyba wszystkie możliwe wersje. A żona wtedy powiedziała lekarzowi, iż mimo wszystko nie zgadza się na aborcję. Chylę czoła przed nią i będę do końca życia mówił, iż w tamtym momencie była bohaterką dla mnie i dla naszego dziecka. Myślę, iż także dla wielu kobiet, które miały taki dylemat, a zdecydowały się jednak powalczyć o swoje dziecko.

Minął poniedziałek, minęły kolejne dni…

… a Filip żył. Czułem swąd śmierci, ale mimo to wciąż kładłem rękę na brzuchu żony i rozmawiałem z synem. Filip rósł, rozwijał się. Ciągle jednak w głowie miałem pytania: „Po co głaszczesz brzuch? Po co mówisz do tego dziecka? Ono i tak nie przeżyje”. To był bardzo mocny akcent mojego ojcostwa. W którymś momencie ciąży lekarze zalecili punkcję, żeby wykluczyć bądź potwierdzić kolejne wady rozwojowe. Ale wtedy powiedzieliśmy sobie z Pati: „Dosyć. Dosyć eksperymentów, szukania, gmerania w naszym dziecku. Koniec tego”. Pamiętam kluczową dla naszego rodzicielstwa rozmowę – powiedzieliśmy sobie wtedy, iż jakiekolwiek to dziecko będzie, cokolwiek się z nim będzie działo, to my to dziecko przyjmujemy, bo je kochamy, bo już jesteśmy rodzicami. W tamtym momencie spadł z naszych serc ogromny ciężar.

W Twojej historii o stawaniu się ojcem był jeszcze istotny moment – ten w klasztornej kaplicy. Opowiedz o tym.

Pewnego razu spotkałem się ze znajomą siostrą zakonną i opowiedziałem jej o tym, co przeżywamy z Patrycją. Ona niejako w odpowiedzi na tę historię zaczęła mi tłumaczyć, iż my jako ludzie bardzo często mamy fałszywy obraz Boga Ojca – jako kogoś niedostępnego, żądnego naszych litanii, pochwał i jakiegoś dziwnego poddaństwa. Zapytała mnie o to, czy sam chciałbym być takim ojcem, który najpierw musi usłyszeć setki zachwytów nad sobą, zanim kupi dziecku rowerek. Oczywiście nie chciałem być takim tatą, ale raczej takim, który zrobi wszystko dla swojego dziecka, łącznie ze spełnianiem jego marzeń. Siostra zostawiła mnie z tym i zaprowadziła do kaplicy. Powiedziała, iż to jest „mój czas” i wyszła.

Zostałeś sam w kaplicy i…

I przez dobre dwadzieścia minut nie potrafiłem wypowiedzieć żadnego słowa. Ale po tym czasie, z ogromną kluchą w gardle powiedziałem: „Tato. Ja chcę wszystko od Ciebie. Cały pakiet. Ja chcę, żeby moje dziecko żyło, i żeby było zdrowe”. W zasadzie posiedziałem jeszcze chwilę i wyszedłem, ale z takim przekonaniem, iż coś się w tej mojej relacji do Boga zmieniło.

I rzeczywiście zmieniło się wszystko.

Niedługo później pojechaliśmy z moją żoną do Świnoujścia na kolonie, byliśmy wychowawcami. Jednego dnia Pati zaczęła krwawić, wezwaliśmy pogotowie i karetka zabrała żonę do szpitala. Patrycja trafiła na salę, gdzie leżała kobieta, która czekała na poród martwego dziecka. Znowu poczułem swąd śmierci i usłyszałem ten głos gdzieś z tyłu głowy: „Pamiętaj, śmierć. To jest wasze przeznaczenie”.

Pani ordynator wezwała nas do gabinetu i powiedziała, iż ściągnęła wszystkie badania z naszego ośrodka z Zielonej Góry, ale zrobiła też swoje własne badania. I tak, jak na początku ciąży usłyszeliśmy, iż nasze dziecko jest chore, tak wtedy pani ordynator powiedziała: „Przeprowadziłam wszystkie badania, porównałam je z badaniami z Zielonej Góry i chcę państwu powiedzieć, iż wasze dziecko jest całkowicie zdrowe”. No… I to był ten moment, kiedy doświadczyliśmy cudu.

W całej tej historii, dramatycznej i pełnej walki, miałeś poczucie, iż ktoś chce Ci odebrać Twoje ojcostwo?

Bardziej czułem, iż ktoś chce mi odebrać mojego syna i zranić moją żonę. Wiedziałem, iż okres ciąży to czas walki. Byłem jak żołnierz w boju: walczyłem o ideały, o zrealizowanie misji, do której zostałem powołany. Bycie tatą to rodzaj misji – i kiedy życie dziecka jest zagrożone, to po prostu o nie walczysz. Ale ojcostwo to także codzienność: wstawanie w nocy i przebieranie dziecka, karmienie, bieganie za nim, kiedy uczy się jeździć na rowerku. Małe-wielkie walki. Ojcostwo to nieustanny poligon, ale też i przepiękna misja, która się nigdy nie skończy.

Wiele aborcyjnych dramatów wydarzyło się dlatego, iż u boku kobiety zabrakło odpowiedzialnego mężczyzny.

I w takich chwilach chciałoby się zapytać: „Gdzie jest facet?”. Bo ojcostwo to także wspieranie kobiety, która jest matką naszego dziecka. To podejście do niej, przytulenie i wypowiedzenie słów: „Damy radę”. Czasem te proste słowa czy przytulenie męskim ramieniem mogą zmienić naprawdę wszystko. Kobieta, zwłaszcza w stanie błogosławionym, ma prawo być krucha, ma prawo oczekiwać wsparcia od mężczyzny, ma prawo płakać i być słaba. Jestem pewien, iż kobieta, która znajdzie w swoim partnerze, mężu, silne ramiona, która będzie mogła przytulić się do niego w trudnych chwilach, nie pomyśli o tym, by wyrządzić krzywdę dziecku.

Co powiedziałbyś mężczyznom, którzy stoją w obliczu niepomyślnej diagnozy prenatalnej?

Chyba tylko tyle, żeby usiadł i zastanowił się, co to znaczy być tatą. Bo choćby jeżeli te diagnozy są niepomyślne, jeżeli trzeba pogrzebać wszystkie marzenia o wiązaniu warkoczyków córce, o rozmawianiu z synem na ważne tematy, to jednak już jesteś ojcem. A aborcja czy „rozwiązanie problemu” nie sprawi, iż przestaniesz być ojcem. Po prostu będziesz ojcem martwego, zabitego dziecka. I to jest prawdziwy dramat, którego możesz uniknąć. Bo ojcostwo polega na dawaniu życia, a nie na jego odbieraniu.

Idź do oryginalnego materiału