Wszystko prawie w porządku
— Znowu się spóźnisz? — Głos Nikodema w słuchawce brzmiał głucho, jakby dochodził z daleka, z brzegu zimnej rzeki Wisły, gdzie już zapadał zmierzch.
— Tak. Do jedenastej, może dłużej. Mamy nagły zastój z dostawami — odparła Bogumiła, wciskając przyciski głośnomówiące. Jedną ręką dopisywała maila do klientów, drugą mieszała wystygłą herbatę. Kubek stał na skraju biurka, obok leżały niedokończone szkice raportów.
— To tak, jakbyś w ogóle nie mieszkała w domu — powiedział po długiej ciszy. Bez oskarżeń, tylko stwierdzenie faktu. Ale w tym fakcie czaiła się tęsknota — za jej wiecznymi nadgodzinami, za pustymi wieczorami, za porankami, gdy ich rozmowy rozpływały się w ciszy.
— Przecież wiesz, jak to jest — odrzekła, czując, jak głos drży ze zmęczenia.
— Wiem. — Cisza zawisła ciężka jak zimowe powietrze. Niosło się w niej echo niewypowiedzianych słów, które oboje czuli, ale bali się wypowiedzieć.
Bogumiła nienawidziła tej ciszy. Była zbyt żywa, zbyt gęsta. W niej tonęły ich niedomówienia, ich zmęczenie, ich próby udawania, iż wciąż wszystko się trzyma.
Do domu wróciła po północy. Mieszkanie na warszawskim Ursynowie przywitało ją ciemnością, tylko w przedpokoju paliła się przygaszona lampka — Nikodem zawsze ją zostawiał, „żebyś się nie potknęła”. Światło padało wąskim pasem na podłogę, oświetlając samotną skarpetkę — wyraźnie jego. W kuchni leżała kartka: „Jedzenie w mikrofali. Śpię”. Pismo było niepewne, jakby pisał w pośpiechu, uciekając przed czymś.
Usiadła przy stole, podgrzała kolację, jadła w półmroku, nie czując smaku. Wszystko było na swoim miejscu: ciepły posiłek, przygaszone światło, troska w dwóch zdaniach. A jednak serce ściskało się z zimna. Otworzyła laptopa, przejrzała raport, zamknęła. Ekran patrzył na nią pustką, jak lustro bez odbicia. Poszła do łazienki, umyła twarz, unikając spojrzenia w lustro — zbyt zmęczone oczy, zbyt wiele nieprzespanych nocy. Położyła się obok Nikodema. Spał odwrócony plecami, oddychał miarowo. Między nimi było trochę więcej pustki niż wczoraj. A może tylko jej się wydawało.
Ranek zaczęły korki i pęknięty pasek u butów. W autobusie Bogumiła usiadła obok kobiety po czterdziestce, która głośno narzekała przez telefon: „Znowu zjawił się nad ranem, milczy, śmierdzi piwem, a ja, głupia, wciąż czekam”. Te słowa uderzyły jak echo. Tylko odwrócone. Tamta kobieta czekała mimo bólu. A Bogumiła żyła obok Nikodema, ale jakby w innej rzeczywistości, gdzie ich światy ledwo się stykały.
W biurze szef nie zauważył, iż przyszła wcześniej. Nie zauważyłby też raportu, gdyby nie położyła go na biurku. Burknął tylko: „Znośnie”, nie odrywając wzroku od monitora. Wszystko toczyło się utartym torem: zadanie, raport, skinienie głową, cisza. choćby pochwała brzmiała jak rozkaz.
Bogumiła wyszła na firmową kuchnię, zaparzyła herbatę. Patrzyła, jak torebka powoli tonie w gorącej wodzie, zostawiając za sobą ciemny ślad, jakby coś niewidzialnego rozpuszczała. To była jedyna rzecz, która wydawała się wtedy prawdziwa.
W pewnej chwili zrozumiała: wszystko, co robi, jest poprawne. Nienaganne. Pewne, bez błędów. Ale to był bieg donikąd. Jak samochód pędzący prostą drogą, choć bez celu. Wszystko gładko, bez zakłóceń. I bez sensu. Oddawała siebie tym raportom, terminom, odhaczanym listom, zapominając zapytać: czy to prowadzi gdzieś dalej niż do kolejnego folderu na pulpicie?
Wieczorem jedli kolację razem. W ciszy. Łyżki dzwoniły o talerze, za oknem szumiał wiatr, a lodówka cicho warczała, jak przypomnienie, iż życie toczy się dalej. Nikodem wpatrywał się w swój talerz, unikając jej wzroku. Nagle zapytał:
— Dziś nie zostajesz w pracy?
— Nie powinnam — odparła, czując, jak głos drży od nadziei.
— Może pójdziemy do kina?
Skinęła głową, wahając się, jakby ważąc, czy starczy jej sił, żeby po prostu żyć, a nie biec. Potem podeszła, objęła go od tyłu. Był ciepły, żywy, prawdziwy. Jak latarnia w burzy, do której można się przytulić, gdy wszystko zacznie się walić.
— Przepraszam — szepnęła. — Chcę tylko, żeby wszystko zostało w całości. Praca, my, dom… Wszystko naraz.
— Wiem — odpowiedział cicho. — Ale nie budujemy twierdzy. Żyjemy. Prawda?
Milczała. Tylko przytuliła się mocniej, wdychając zapach jego koszuli. Ścisnął jej dłoń, jakby to była jedyna rzecz, która mogła ich połączyć.
Poszli na jakiś lekki film — z pościgami, żartami i wybuchami. Fabuła gubiła się w hałasie, ale to nie miało znaczenia. W ciemności sali fotele były miękkie, ekran ogromny, a ich dłonie splątane. I od tego oddychało się lżej.
Potem szli wieczornymi ulicami. Wiatr niósł zapach mokrego asfaltu i kwitnących bzów, a latarnie rzucały ciepłe światło, czyniąc domy nieco widmowymi. Gdzieś w oddali śmiali się nastolatkowie, a ich śmiech brzmiał jak obce, ale dobre życie. Nikodem opowiadał — o koledze z pracy, który kupił starą skodę, o zdarzeniu w metrze. Nic ważnego, ale była to właśnie ta codzienność, której Bogumiła nagle zrozumiała, jak rozpaczliwie potrzebuje.
Przed blokiem przystanęła. Coś w niej drgnęło — nie strach, nie wątpliwość, ale pauza, w której narodziło się słowo.
— Wiesz — powiedziała — u mnie prawie wszystko w porządku. Prawie.
Nikodem spojrzał na nią uważnie. W jego oczach nie było zdziwienia — tylko ciepło, jakby czekał na te słowa całe życie.
— To zróbmy, żeby było wszystko w porządku. Nie od razu. Po trochu.
Skinęła głową. I po raz pierwszy od dawna zapragnęła nie tylko zdążyć, nie tylko przetrwać. Ale żyć. Nie radzić sobie — być.