Nie jak w filmie, ale blisko
Weronika uwielbiała melodramaty i marzyła, żeby jej życie przypominało ekranowe historie, gdzie wszystko kończy się szczęśliwie. Jednak marzenia pozostawały marzeniami, a rzeczywistość płynęła szaro i monotonnie w małej wiosce na północy województwa podlaskiego.
Za mąż za Marka wyszła, myśląc, iż to miłość. Ale Marek, wiecznie niespokojny i kapryśny od młodości, nie zmienił się. Sprowadził żonę do swojego starego domu. A po trzech latach oświadczył:
— Wyjeżdżam do miasta. Żyj, jak chcesz. Duszę mi tu ciasno, potrzebuję wolności.
— Marek, o czym ty mówisz? Przecież u nas wszystko w porządku — zaniemówiła Weronika, nie rozumiejąc, co się dzieje.
— U ciebie może tak, ale u mnie nie…
I wyszedł, zabierając paszport i stary plecak z resztkami dobytku. Wieś zaroiła się od plotek, sąsiadki szeptały:
— Marek porzucił Weronikę, uciekł do miasta. Pewnie ma tam inną.
Weronika milczała. Nie płakała, nie narzekała, wciąż mieszkała w domu Marka. Nie miała dokąd iść — u rodziców tłoczyła się siostra z rodziną, nie było miejsca. Dzieci nie miała.
— Widocznie Bóg uznał, iż Marek nie jest ojcem, dlatego nie dał mi dziecka — myślała, patrząc na sąsiednie maluchy.
Każdego wieczora, po skończonych obowiązkach, siadała przed telewizorem. Oglądała seriale, w których wrzały namiętności i rozpadały się życiorysy. Przeżywała każdą scenę, a potem przewracała się w łóżku, nie mogąc zasnąć.
Nowy dzień zaczynał się od pracy: nakarmić prosiaka, kury, cielaka Bryka, przywiązać go za ogrodem — nie puszczała go z innymi.
— Weronika! — krzyknęła sąsiadka. — Twój Bryk się zerwał, pędzi przez wieś!
— Gdzie?! — wypadła za furtkę. Cielak bodał płot, próbując zaczepić nowo wyrosłe rogi.
— Bryk, Bryk — mówiła łagodnie, podając chleb. Zwierzę potrząsało głową. — O, żebyś ty! — krzyknęła w przypływie złości. Bryk szarpnął się w bok, płosząc gęsi sąsiadów.
Nie wiadomo, jak długo by go goniła, gdyby nie mechanik Krzysztof. Sprawnie złapał sznur, przyciągnął cielaka do płotu i przywiązał. Weronika patrzyła na jego silne dłonie, na mięśnie widoczne pod wytartą koszulą. Nagle poczuła pragnienie, żeby te ręce ją objęły, przycisnęły do piersi.
Odepchnęła tę myśl:
— Co ze mną? Jak jakaś nastolatka, pragnęła czułości.
Zawstydziła się. Krzysztof — kolega ze szkoły, rudzielec, wiecznie uśmiechnięty dowcipniś. Mieszkał z Haliną, twardą kobietą, niedaleko. Nie był jej potrzebny.
— Nigdy tak o nim nie myślałam — pomyślała, odwracając wzrok.
Z Markiem rozwiodła się od razu, gdy uciekł. Byli i adoratorzy, choćby na ślub namawiali, ale nikogo nie chciała. Żyła sama, niedokochania.
Krzysztof wycierał ręce trawą, a Weronika nagle powiedziała:
— Wejdź na podwórko, umyjesz ręce.
Milcząc, poszedł za nią. Plecami czuła jego wzrok.
Zauważyła, iż patrzy na nią inaczej, i zdziwiła się:
— Co z nim?
Umył ręce, wytarł ręcznikiem, jeszcze raz spojrzał — wymownie — i odszedł.
Od tamtego dnia między nimi jakby zawisła nić porozumienia. Gdy Krzysztof przechodził obok, Weronika rumieniła się. Zaczął chodzić przez jej podwórko, choć wcześniej nie miał takiego zwyczaju. Ona wstawała wcześniej, plewiła grządki o poranku — tak sobie tłumaczyła. Ale wiedziała: czeka na spotkanie z Krzysztofem. Ich spojrzenia się spotykały, a w jego oczach płonęło szczere zainteresowanie, niemal uwielbienie.
Odpędzała te myśli, bała się Haliny:
— Zobaczy — będzie bieda. Ośmieszy mnie przed całą wsią.
Ale Krzysztof wciąż przychodził, patrzył płomiennie. Ona odpowiadała czułym spojrzeniem i półuśmiechem. Wydawało jej się, iż ich historia — jak w serialu, bez końca i jasnego finału.
Pewnego dnia zamiatała podwórko:
— Witaj, Weronik — rozległ się znajomy głos. Marek tak ją nazywał.
Odwróciła się. Były mąż stał przed nią: ten sam bezczelny uśmieszek, zmrużone niebieskie oczy, zarost.
— Wróciłem… Przyjmiesz?
— Co, w mieście się nie udało?
Serce nie drgnęło. Miłość zgasła albo wyparowała. Drzwi w jej duszy zatrzasnęły się, gdy wyjechał za „lepszym życiem”, zostawiając ją samą.
Marek wrócił do swojego domu. Weronika nie miała dokąd iść, musiała go wpuścić. W nocy zamknęła drzwi do swojego pokoju, przysunęła szafę. Marek urządził się po drugiej stronie. Prawie nie bywał w domu, znikał z kumplami.
Krzysztof chodził ponury. Ale pewnego dnia zobaczył, jak Weronika wychodzi przez okno, i w środku coś w nim wybuchło:
— Więc nie przyjęła go z powrotem.
Następnego ranka, gdy próbowała przejść przez okno, natknęła się na stopień. Pod oknem stały dwie zbite deski.
— Kto to zrobił? — zdziwiła się. — Na pewno nie Marek, on nie ma czasu.
Krzysztof w nocy zbił podest, żeby miała wygodniej. Z Haliną nie byli małżeństwem, żyli razem od lat. Dzieci nie mieli, ale opiekował się jej córką z pierwszego związku. Halina sama przyszła do niego po imprezie, została, potem przyprowadziła dziewczynkę.
Nadeszła zima. Markowi skończyły się pieniądze, we wsi nikt go nie podejmował, więc znowu wyjechał do miasta. Weronika odetchnęła. A Krzysztofa spotkało nieszczęście: Halina zachorowała. Silna kobieta zgasła szybko. Matka zabrała wnuczkę, on opiekował się żoną, ale zabrali ją do szpitala. Nie wróciła.
Pogrzeb Haliny zgromadził całą wieś. Mówili o niej ciepło:
— Była tęga, ale dobra. Z nikim się nie kłóciła — westchnęła babcia Genowefa.
Krzysztof został sam. Rankami Weronika widziała, jak odgarnia śnieg przed jej domem, zerka na okna.
WiosnąWiosną Weronika wyciągnęła do niego rękę i już nie cofnęła.