Paweł Andrzejewicz nigdy nie przypuszczał, iż starość przywita go za kratami obcych drzwi, pod nadzorem pielęgniarek i wśród tych, których porzuciły własne dzieci. Zawsze wierzył, iż zasłużył na coś więcej – na szacunek, ciepło, spokój. W końcu całe życie ciężko pracował, utrzymywał rodzinę, budował codzienność wokół swojej jedynej euforii – żony Luby i córki Małgorzaty.
Z Lubą przeżyli ponad trzydzieści lat, dzieląc euforii i smutki. Po jej śmierci cztery lata temu w jego domu zrobiło się pusto i zimno. Jedyną pociechą pozostawała Małgorzata i mała wnuczka Zosia. Pomagał, jak mógł – opiekował się dziewczynką, przekazywał emeryturę na jedzenie, zostawał z nią, gdy córka z mężem wychodzili do kina czy pracy. Aż pewnego dnia wszystko się zmieniło.
Małgorzata zaczęła krzywo patrzeć, gdy ojciec zbyt długo przesiadywał w kuchni. Drażnił ją jego kaszel. „Tato, ty już swoje przeżyłeś, daj innym żyć!” – słyszał coraz częściej. Potem zaczęły się rozmowy o „domu z wspaniałymi warunkami”, „przytulnym pensjonacie z lekarzami i telewizorem”. Paweł próbował się bronić.
— Gosia, to moje mieszkanie. jeżeli wam ciasno – przenieście się do teściowej. Mieszka sama w trzypokojowym.
— Wiesz dobrze, iż z nią jesteśmy na wojennej ścieżce. I w ogóle, nie zaczynaj! — warknęła córka.
— Po prostu chcesz przejąć mieszkanie. Lepiej byś się sama dorabiała, zamiast ojca wyrzucać!
Po tej rozmowie nazwała go „egoistą”, grożąc, iż „i tak znajdzie sposób”. Po tygodniu sam spakował rzeczy. Nie dlatego, iż chciał. Ale dlatego, iż nie mógł znieść uczucia bycia kimś zbędnym we własnym domu. Wyszedł w milczeniu. Małgorzata promieniała. Niemal na rękach go wyniosła.
W pensjonacie dostał mały pokój z oknem i starym telewizorem. Paweł spędzał dni na dziedzińcu, pod gołym niebem, wśród innych porzuconych.
— Dzieci was tu odstawiły? — spytała pewnego dnia sąsiadka z ławki.
— Tak, córka uznała, iż zawadzam — odparł, powstrzymując łzy.
— U mnie podobnie. Syn wybrał żonę. Wyrzucili mnie za drzwi. Jestem Wiera.
— A ja Paweł. Miło mi.
Zaprzyjaźnili się. Łatwiej było znieść ból, gdy ktoś rozumiał. Minął rok. Córka ani nie zadzwoniła, ani nie przyjechała. Pewnego dnia Paweł siedział z książką, gdy usłyszał znajomy głos.
— Paweł Andrzejewicz? Nie spodziewałam się pana tu zobaczyć — zdziwiła się Anna, jego dawna sąsiadka, lekarz przyjechany na obchód.
— No cóż. Już rok tu jestem. Widzisz – stałem się niepotrzebny. Ani słowa, ani grosza.
— Dziwne… Małgorzata mówiła, iż kupił pan dom na wsi, wyjechał odpocząć.
— Wolałbym wyjechać… Niż tu gnić za płotem.
Anna pokręciła głową. Ale po obchodzie wróciła. Nie mogła zapomnieć tej rozmowy. Po dwóch tygodniach zjawiła się znowu — tym razem z ofertą:
— Paweł Andrzejewicz, dom mojej mamy na wsi stoi pusty. Niedawno odeszła, gospodarstwo sprzedane. Dom ciepły, solidny, las i rzeczka niedaleko. jeżeli pan chce – proszę tam zamieszkać. Nie mam zamiaru wracać, a szkoda sprzedawać.
Paweł milczał, aż w końcu wybuchnął płaczem. Obca osoba ofiarowała to, na co własna córka machnęła ręką.
— Czy mogę jeszcze o coś poprosić? Jest tu kobieta… Wiera. Też nikomu niepotrzebna. Chciałbym, żebyśmy pojechali razem.
— Oczywiście — uśmiechnęła się Anna. — jeżeli się zgodzi – żaden problem.
Paweł podbiegł do Wiery:
— Pakuj się! Jedziemy! Dom na wsi, świeże powietrze, wolność. Będzie nam dobrze. Po co nam to wszystko?
— Jedźmy! Do nowego życia!
Spakowali torby, kupili prowiant i pojechali. Anna sama ich zawiozła, nie chcąc, by męczyli się w autobusie. Paweł ściskał sąsiadkę, nie wiedząc, jak podziękować. Poprosił tylko: „Tylko niech pani nie mówi córce. Nie chcę choćby o niej słyszeć”.
Anna uśmiechnęła się i skinęła głową. Nie zrobiła nic wielkiego. Po prostu postąpiła po ludzku. A to dziś – już prawie bohaterstwo.