Niech sobie pomieszka sama – może zrozumie, kogo straciła. A ty, synku, nie martw się, mama cię nie zostawi…
— No i co, Walentyna, twój Sławek od żony odszedł, prawda?
— Odszedł. I co z tego? Będziesz teraz po podwórku plotki roznosić? — odcięła Wala, poprawiając chustkę na siwiejących włosach.
Sławomir z Wandą byli razem kilka ponad trzy lata. Niedawno urodziła się im córeczka – długo wyczekiwana wnuczka, o której Walentyna marzyła latami. Ale trudno – Sławek pozostał taki, jaki był zawsze: maminsynkiem. Całe życie bujał w obłokach, lekko infantylny, rozpieszczony jej opieką i wiecznym wybaczaniem.
— Po co mi żona? — rozważał jeszcze kilka lat temu. — Tylko nerwy szarpie. Baby to wszystkie takie – na kark siądą i wymagaj, utrzymuj, dogadzaj.
Wala w tej sprawie machała ręką – byle syn był blisko. Do pracy specjalnie się nie garnął, ale jej to wystarczało – siedział w domu, pod bokiem. A co, iż trzydziestka na karku? Przecież to jej dziecko.
Aż tu nagle, jakby ktoś palcem strzelił, oznajmił: żenię się. Przyprowadził Wandę – cichą, skromną, z oczami pełnymi nadziei, ale bez śladu pewności siebie. Walentyna wybór pochwaliła – nie dziwka, nie latawica, gospodarna. Na tę okazję kupiła choćby parze mały dom na obrzeżach wsi.
Na początku niby wszystko grało. Tylko iż Sławek do małżeństwa kompletnie się nie nadawał. Pracował byle gdzie, najczęściej jako stróż, aż w końcu zatrudnił się na cmentarzu – tam przynajmniej nikt mu nie rozkazuje.
— Nie mogę, mamo, ona mnie dobija! — skarżył się Walentynie. — Raz praca jej nie pasuje, raz pieniędzy mało, raz łazienkę remontować każesz.
— Oj, Sławku… — kręciła głową Wala. — No i żonka ci się trafiła… Nie kobieta, tylko pijawka. Posiedź u mnie, niech się przekona, jak to jest być samej.
I tak Sławek zaczął biegać: raz do Wandy, raz z powrotem do mamy. Do domu wracał pełen pretensji. A Wanda… ta cicha, potulna Wanda – zaczęła się odgrażać, krzyczeć, płakać. Pewnego dnia Sławek trzasnął drzwiami i poszedł „na zawsze”.
— Znudziła mnie! — oznajmił, siadając przy stole u matki. — Wyobrażasz sobie, powiedziała, iż nie jestem mężczyzną, bo nie potrafię utrzymać rodziny! Niech teraz sama się martwi o siebie i dziecko. Już nic jej nie jestem winien!
— No właśnie, syneczku, słusznie. Jeszcze czego! Chodź, zjedz barszczu, specjalnie dla ciebie ugotowałam.
O córce wspominał coraz rzadziej. Mówił, iż zajmowanie się nią to nic trudnego – nakarmić, uśpić, na spacer wyjść. Tymczasem Wanda wróciła do rodziców. Wala zdążyła jej jeszcze dopiec:
— Czego się tu przypędziłaś? Dom ci dali, męża dali, a tobie wciąż źle. Trzeba było wytrzymać, jak my wytrzymywaliśmy!
Sąsiadki szeptały: Sławek ma dorastającą córkę, a on jak gdyby nigdy nic – w domu siedzi, telewizor ogląda.
— Wala, może choć wnuczkę odwiedź — zagadnęła ją kiedyś sąsiadka. — Wanda sama z dzieckiem, rodzice pomagają, a wy jakbyście zapomnieli, iż macie rodzinę.
— Naplotkowała ci pewnie! — machnęła ręką Walentyna. — Nie umiała z mężczyzną żyć, to niech się teraz męczy. A wnuczkę… odbiorę. To moja krew!
— Naprawdę? Dziecko matce zabrać? Twój Sławek choćby pracy nie ma, tylko na tapczanie leżeć potrafi!
— Nie przeinaczaj! On tylko… odpoczywa. Jak się zastanowi, to się ogarnie.
Ale lata mijały, a Sławek wciąż leżał. Ani pracy, ani planów. Tylko narzekania na „wredne baby” i iż wszyscy wokoło winni.
— Sławku, może byś choć do Wandy zajrzał, córkę zobaczył… — odezwała się raz niepewnie Walentyna.
— O co ci chodzi, mamo? Znowu zacznie: „ty to, ty tamto, pieniędzy brak”. Mam dość. Ja żyję dla siebie!
I wtedy dopiero do niej dotarło. Do samego serca.
— Koniec, synu — powiedziała pewnego dnia. — Wstyd mi już za ciebie przed ludźmi. jeżeli Wanda pozwie cię o alimenty – radź sobie sam. Już cię nie osłonię. Nie jesteś już chłopcem.
Za późno. O wiele za późno. Zrozumiała, iż wychowała nie mężczyznę, ale wiecznego rozżalonego dzieciaka. Tymczasem Wanda wyszła powtórnie za mąż. Za spokojnego, opanowanego człowieka. Dziewczynkę przyjął jak własną. A Sławek? Został przy matce. Bez rodziny, bez celu, bez chęci, by cokolwiek zmienić.
Miłość matki jest bezgraniczna. Ale czasem zaślepia.
I jeżeli nie zdjąć zawczasu przepaski z oczu, można pewnego dnia obudzić się obok obcego, leniwego dorosłego, który wie, iż świat mu należy.