Każdego ranka Antoni wychodził ze swej starej blokowiskowej klitki na osiedlu w Lublinie dokładnie o 7:45. Nie dlatego, iż miał gdzieś iść – emerytura, pracy dawno nie było, dzieci wyrosły i wyjechały. Po prostu ciało przywykło do tej godziny, do skrzypu klatki schodowej, do chrzęstu piasku pod butami, do chłodu, który czepiał się płaszcza choćby wiosną.
Mijał kiosk, gdzie sprzedawcy choćby nie próbowali oferować kawy – wiedzieli: Antoni zawsze nosił termos. Kiwał głową uprzejmie, jakby mówił: „Wszystko w porządku. Jak zawsze”. Podwórko, ławki, apteka, schody poczty – wszystko znało jego chód. choćby uliczne psy przestały szczekać: wiedziały – swój.
Jego droga niezmiennie wiodła do ostatniej drewnianej ławki pod starym topolem. Była przekrzywiona, z wygładzoną przez czas powierzchnią i wyżłobioną deską pośrodku. Kiedyś, wiele lat temu, to właśnie on, Antoni, ją montował – wtedy pracował w ZGM-ie: wieszał tabliczki, łatał dachy, wymieniał żarówki i śmiał się z chłopakami na przerwie. Wtedy wydawało się, iż dom trzyma się takich jak on. Ławka i śruby, którymi ją przytwierdził, stały do dziś – zardzewiałe, ale uparcie żywe.
Siadał, nalewał mocną czarną herbatę w zakrętkę od termosu, rozkładał na kolanach gazetę, której nie czytał, tylko trzymał, jak coś stałego. Patrzył, jak mijają go ludzie: jedni do szkoły, drudzy do pracy, inni po sprawy. Zmieniały się kurtki, buty, twarze, a on zostawał. Jak kotwica na skrzyżowaniu czasu.
Czasem ktoś przysiadał: staruszka z sąsiedniego bloku, wiecznie spóźniony gimnazjalista, chłopak z owczarkiem, dziewczyna z termosem, nastolatek ze słuchawkami. Siedzieli kilka minut – i szli dalej. Antoni zostawał. Jakby był częścią ławki – jej przedłużeniem, jej głosem, jej oddechem.
Pewnego dnia podeszła kobieta koło czterdziestki. W płaszczu, z aparatem na szyi. Zawahała się, potem się zbliżyła:
— Przepraszam, mogę pana sfotografować?
Uniósł brew:
— Mnie? A pani się nie pomyliła?
— Nie. Robię projekt. O tych, którzy nie wyjechali. O tych, którzy zostali. Pan… pan jest jak część miasta. Patrzy się na pana – i czuje, iż nie wszystko zniknęło. Że ktoś jeszcze tu jest. Ktoś prawdziwy.
Uśmiechnął się, odłożył gazetę.
— No to fotografuj, jeżeli nalegasz. Tylko podpisz, iż nie śpię. Żeby nie myśleli, iż drzemię jak weteran w parku.
— Napiszę, iż pan jest strażnikiem czasu – uśmiechnęła się.
— Tylko nie rób ponuro. Ze światłem. Żeby nie smutno.
Po tygodniu jego zdjęcie pojawiło się w lokalnej grupie. Setki komentarzy: „Ja też go widuję każdego ranka”, „On jest jak część ulicy”, „Bez niego podwórko to nie podwórko”. Antoni czytał, cicho się uśmiechał. I wciąż tak samo siedział. Pił herbatę, trzymał gazetę. Czasem w oczach przechodniów dostrzegał to samo spojrzenie – uważne, wdzięczne.
Wiosną przyszli robotnicy – wymienić ławkę. Nowoczesna, szara, metalowa. Zimna. Nowa. Bez zapachu drewna i bez śladów czasu. Robotnik spojrzał na Antoniego, spytał:
— Szkoda?
Tamten skinął głową, ale nie na ławkę – na cień, który kiedyś od niej padał.
— Szkoda. Ale nie tylko mnie.
Nie przeszkadzał. Tylko wieczorem, gdy ucichło, wrócił. Przyniósł puszkę z brązową farbą i pędzel. Usiadł, w milczeniu domalował cienką rysę – dokładnie tam, gdzie była na starej desce. Jak pamięć. Jak znak.
Potem usiadł, nalał herbatę, rozłożył gazetę. I nagle nowa ławka lekko skrzypnęła. Jakby go uznała.
Od tamtej pory znów tam siedział. W tym samym miejscu. W tym samym czasie. Tylko ławka inna. Ale herbata – ta sama: gorzka, z lekką metaliczną nutą. I gazeta – taka sama. I ludzie – ci sami, tylko trochę starsi. Mijają go, kiwają głową. Ktoś przystanie, ktoś powie „dzień dobry”. A jeden chłopiec, idąc z mamą, szepnął:
— Mamo, to ten pan. Ze zdjęcia. On naprawdę żyje!
Czasem, by zostać – nie trzeba nigdzie iść. Nie trzeba mówić głośno. Trzeba po prostu być. W jednym miejscu. Długo. I z sercem. Żeby kiedyś ktoś, zatrzymując się na chwilę, pomyślał: „Dobrze, iż on tu jest”. I cicho – bardzo cicho – się uśmiechnął.