Każdego ranka Henryk wychodził ze swojej starej betonowej klitki na obrzeżach Łodzi dokładnie o 7:45. Nie dlatego, iż miał gdzieś iść – emerytura, pracy dawno nie było, dzieci wyrosły i wyjechały. Po prostu ciało przywykło do tej godziny, do skrzypienia drzwi klatki, do chrzęstu piasku pod butami, do chłodu, który wiosną wciąż czepiał się jego wytartego płaszcza.
Mijał kiosk, gdzie sprzedawcy choćby nie próbowali już oferować kawy – wiedzieli: Henryk zawsze nosił termos. Kiwał głową uprzejmie, jakby mówił: „Wszystko gra. Wszystko po staremu”. Podwórko, ławki, apteka, schody poczty – wszystko znało jego krok. choćby bezpańskie psy przestały szczekać: czuły, iż swój.
Jego droga zawsze wiodła do ostatniej drewnianej ławki pod starym kasztanem. Była krzywa, z wygładzonym przez czas siedziskiem i wyżłobioną deską pośrodku. Kiedyś, wiele lat temu, to on, Henryk, ją montował – wtedy pracował w ZGM-ie: wkręcał tabliczki, łatał dachy, wymieniał żarówki i śmiał się z chłopakami podczas przerwy. Wtedy wydawało się, iż to tacy jak on trzymają całe osiedle. I ta ławka, i śruby, którymi ją przymocował, wciąż stały – zardzewiałe, ale uparcie żywe.
Siadał, nalewał mocnej herbaty do zakrętki, rozkładał na kolanach gazetę, której nie czytał, tylko trzymał jak coś niezmiennego. Patrzył, jak mijają go ludzie: jedni do szkoły, inni do pracy, jeszcze inni po sprawunki. Zmieniały się kurtki, buty, twarze, a on zostawał. Jak kotwica na skrzyżowaniu czasu.
Czasem ktoś przysiadał: staruszka z sąsiedniego bloku, wiecznie spóźniony uczeń, facet z owczarkiem, dziewczyna z termosem, nastolatek w słuchawkach. Siedzieli kilka minut – i odchodzili. Henryk zostawał. Jakby był częścią ławki – jej przedłużeniem, jej głosem, jej oddechem.
Pewnego dnia podeszła kobieta około czterdziestki. W płaszczu, z aparatem na szyi. Zawahała się, potem podeszła bliżej:
— Przepraszam, mogę pana sfotografować?
Uniósł brew:
— Mnie? A pani się nie pomyliła?
— Nie. Robię projekt. O tych, co nie wyjechali. O tych, co zostali. Pan… pan jest jak część tego miasta. Patrzy się na pana i czuje, iż nie wszystko zniknęło. Że ktoś tu wciąż jest. Ktoś prawdziwy.
Uśmiechnął się, odłożył gazetę.
— No to fotkuj, skoro nalegasz. Tylko podpisz, iż nie śpię. Żeby ktoś nie pomyślał, iż drzemię jak weteran na ławce w parku.
— Napiszę, iż pan jest strażnikiem czasu — odpowiedziała z uśmiechem.
— Tylko nie rób ponuro. Z jasnością. Żeby nie smutno.
Po tygodniu jego zdjęcie pojawiło się w lokalnej grupie. Setki komentarzy: „Też go widuję każdego ranka”, „On jak część ulicy”, „Bez niego podwórko to nie to samo”. Henryk czytał, uśmiechał się w milczeniu. I wciąż tak samo siedział. Pił herbatę, trzymał gazetę. Czasem dostrzegał w oczach przechodniów to samo spojrzenie – uważne, wdzięczne.
Wiosną przyszli robotnicy – wymienić ławkę. Nowoczesna, szara, metalowa. Zimna. Nowa. Bez zapachu drewna, bez śladów czasu. Robotnik spojrzał na Henryka, zapytał:
— Szkoda?
Skinął głową, ale nie na ławkę – na cień, który kiedyś od niej padał.
— Szkoda. Ale nie tylko mnie.
Nie przeszkadzał. Po prostu wieczorem, gdy ucichło, wrócił. Przyniósł puszkę brązowej farby i pędzel. Usiadł, cicho domalował cienką rysę – dokładnie tam, gdzie była na starej desce. Jak pamięć. Jak znak.
Potem usiadł, nalał herbatę, rozłożył gazetę. I nagle nowa ławka lekko zaskrzypiała. Jakby uznała.
Od tamtej pory znów tam siadał. W tym samym miejscu. W tym samym czasie. Tylko ławka inna. Ale herbata – ta sama: cierpka, z lekkim metalicznym posmakiem. I gazeta – taka sama. I ludzie – ci sami, tylko trochę starsi. Przechodzą, kiwają głową. Ktoś się zatrzyma, ktoś powie „dzień dobry”. A jeden chłopiec, idąc z mamą, szepnął:
— Mamo, to ten pan. Z tego zdjęcia. On naprawdę żyje!
Czasem, żeby zostać – nie trzeba nigdzie iść. Nie trzeba mówić głośno. Wystarczy po prostu być. W jednym miejscu. Długo. I z sercem. Żeby kiedyś ktoś, zatrzymując się na chwilę, pomyślał: „Dobrze, iż on tu jest”. I cicho – bardzo cicho – się uśmiechnął.