Każdego ranka Władysław wychodził ze swojej starej blokowej klitki na obrzeżach Łodzi dokładnie o 7:45. Nie dlatego, iż miał gdzieś iść – emerytura, pracy dawno nie ma, dzieci wyrosły i wyjechały. Po prostu ciało przywykło do tej godziny, do skrzypienia drzwi klatki, do chrzęstu piasku pod butami, do chłodu, który choćby wiosną wczepiał się w płaszcz.
Mijał kiosk, gdzie sprzedawcy choćby nie próbowali już proponować kawy – wiedzieli: Władysław zawsze nosił termos. Skinął grzecznie głową, jakby mówił: „Wszystko w porządku. Wszystko po staremu”. Podwórko, ławki, apteka, schody poczty – wszystko znało jego krok. choćby uliczne psy nie szczekały już na niego: wiedziały – swój.
Jego droga niezmiennie wiodła do ostatniej drewnianej ławki pod starym kasztanem. Była krzywa, z wypolerowaną zębem czasu powierzchnią i wytartą deską w środku. Kiedyś, dawno temu, to on, Władysław, ją montował – wtedy pracował w administracji osiedla: wkręcał tabliczki, łatał dachy, wymieniał żarówki i śmiał się z chłopakami przy obiedzie. Wtedy wydawało się, iż dom trzyma się dzięki takim jak on. I ławka, i śruby, którymi ją przytwierdził, stały do dziś – zardzewiałe, ale uparcie żywe.
Siadał, nalewał mocnej czarnej herbaty w zakrętkę- kubek, rozkładał na kolanach gazetę, której nie czytał, tylko trzymał jak coś stałego. Patrzył, jak mijają go ludzie: jedni do szkoły, inni do pracy, jeszcze inni po sprawy. Zmieniały się kurtki, buty, twarze, a on zostawał. Jak kotwica na skrzyżowaniu czasu.
Czasem ktoś przysiadał: staruszka z sąsiedniego bloku, wiecznie spóźniony gimnazjalista, facet z owczarkiem, dziewczyna z termosem, nastolatek w słuchawkach. Siedzieli parę minut – i odchodzili. Władysław zostawał. Jakby był częścią ławki – jej przedłużeniem, jej głosem, jej oddechem.
Pewnego dnia pójawiła się kobieta około czterdziestki. W płaszczu, z aparatem na szyi. Zawahała się chwilę, potem podeszła bliżej:
— Przepraszam, mogę pana sfotografować?
Uniósł brew:
— Mnie? A nie pomyliła się pani?
— Nie. Robię projekt. O tych, którzy nie wyjechali. O tych, którzy zostali. Pan… pan jest jak część miasta. Patrzy się na pana – i czuje, iż nie wszystko przepadło. Że ktoś jeszcze tu jest. Ktoś prawdziwy.
Uśmiechnął się, odłożył gazetę.
— No rób zdjęcie, skoro nalegasz. Tylko podpisz, iż nie śpię. Żeby nie pomyśleli, iż drzemię jak weteran w parku.
— Napiszę, iż pan jest strażnikiem czasu – uśmiechnęła się.
— Tylko nie rób pani ponuro. Ze światłem. Żeby nie było smutno.
Po tygodniu jego zdjęcie pojawiło się w lokalnej grupie. Setki komentarzy: „Też go widuję każdego ranka”, „On jak część ulicy”, „Bez niego podwórko to nie to samo”. Władysław czytał, cicho się uśmiechał. I wciąż tak samo siedział. Pił herbatę, trzymał gazetę. Czasem w oczach przechodniów rozpoznawał ten sam wzrok – uważny, wdzięczny.
Wiosną przyszli robotnicy – wymienić ławkę. Nowoczesna, szara, metalowa. Chłodna. Bez zapachu drewna, bez śladów czasu. Jeden z robotników spojrzał na Władysława, zapytał:
— Szkoda?
Skinął, ale nie na ławkę – na cień, który kiedyś od niej padał.
— Szkoda. Ale nie tylko mnie.
Nie przeszkadzał. Tylko wieczorem, gdy ucichło, wrócił. Przyniósł puszkę brązowej farby i pędzel. Usiadł, w ciszy domalował cienką rysę – dokładnie tam, gdzie była na starej desce. Jak pamiętnik. Jak znak.
Potem usiadł, nalał herbaty, rozłożył gazetę. I nagle nowa ławka lekko skrzypnęła. Jakby uznała.
Odtąd znów tam siedział. W tym samym miejscu. W tym samym czasie. Tylko ławka inna. Ale herbata – ta sama: mocna, z lekką metalową nutą. I gazeta – taka sama. I ludzie – ci sami, tylko trochę starsi. Mijają, kiwają głową. Ktoś się zatrzyma, ktoś powie „dzień dobry”. A jeden chłopiec, idąc z mamą, szepnął:
— Mamo, to ten pan. Ze zdjęcia. On naprawdę żyje!
Czasem, by zostać – nie trzeba nigdzie iść. Nie trzeba mówić głośno. Wystarczy być. W jednym miejscu. Długo. I z sercem. Żeby pewnego dnia ktoś, zatrzymując się na sekundę, pomyślał: „Dobrze, iż on tu jest”. I cicho – bardzo cicho – się uśmiechnął.