Każdego ranka Stanisław wyskakiwał ze swojej starej kostki w blokowisku na warszawskiej Pradze dokładnie o 7:45. Nie dlatego, iż miał gdzieś iść – emerytura, pracy dawno nie było, dzieci się usamodzielniły. Po prostu ciało przywykło do tej godziny, do skrzypienia klatki schodowej, chrzęstu piasku pod butami i tej wiosennej przejmującej wilgoci, która choćby w maju wczepiała się w płaszcz.
Mijał kiosk, gdzie sprzedawcy choćby nie próbowali już oferować kawy – wiedzieli: Staś zawsze nosił termos. Skinął uprzejmie głową, jakby mówił: „Wszystko gra. Jak zawsze”. Podwórko, ławki, apteka, schody poczty – wszystko znało jego krok. choćby bezpańskie psy przestały szczekać: swój człowiek.
Jego droga zawsze prowadziła do ostatniej drewnianej ławki pod starym klonem. Była krzywa, z wyświechtanym siedziskiem i wyżartą przez czas deską pośrodku. Kiedyś, wiele lat temu, to właśnie on, Staś, ją montował – pracował wtedy w ZZM-ie: wkręcał tabliczki, łatał dachy, wymieniał żarówki i śmiał się z chłopakami na przerwie. Wtedy wydawało się, iż to właśnie tacy jak on trzymają całe osiedle. I ta ławka, i śruby, którymi ją przykręcił, stały do dziś – zardzewiałe, ale uparcie żywe.
Siadał, nalewał mocną czarną herbatę do zakrętki-kupeczka, rozkładał na kolench gazetę, której nie czytał, tylko trzymał jak coś niezmiennego. Patrzył, jak ludzie mijają go w pośpiechu: kobiety do pracy, dzieciaki do szkoły, emeryci po zakupy. Zmieniały się płaszcze, buty, twarze, a on zostawał. Jak kotwica na skrzyżowaniu czasu.
Czasem ktoś przysiadał: staruszka z sąsiedniego klatkowca, spóźniony licealista, facet z owczarkiem niemieckim, dziewczyna z termosem, nastolatek w słuchawkach. Siedzieli parę minut – i szli dalej. A Stanisław zostawał. Jakby był częścią tej ławki – jej przedłużeniem, jej głosem, jej oddechem.
Pewnego dnia podeszła kobieta po czterdziestce. W płaszczu i z aparatem na szyi. Zawahała się, potem podeszła bliżej:
– Przepraszam, mogę pana sfotografować?
Uniósł brew:
– Mnie? Nie pomyliła się pani?
– Nie. Robię projekt o tych, którzy zostali. O ludziach, którzy są częścią miasta. Na pana patrzę i myślę: ktoś jeszcze jest. Ktoś prawdziwy.
Uśmiechnął się, odłożył gazetę.
– No to rób, skoro nalegasz. Tylko podpisz, iż nie śpię. Żeby nie myśleli, iż drzemię jak dziadek w Łazienkach.
– Napiszę, iż jest pan strażnikiem czasu – zaśmiała się.
– Tylko nie rób pani smętnie. Żeby było ze światłem. A nie jak z nekrologu.
Po tygodniu jego zdjęcie wylało się w lokalnej grupie sąsiedzkowej. Setki komentarzy: „Też go codziennie widuję”, „On jest jak element ulicy”, „Podwórko bez niego to nie to samo”. Staś czytał, uśmiechał się pod nosem. I dalej siedział. Pił herbatę, trzymał gazetę. Czasem łapał na sobie czyjeś spojrzenie – uważne, wdzięczne.
Wiosną przyszli robotnicy – wymieniać ławkę. Nowa, szara, metalowa. Chłodna. Bez śladu czasu i zapachu drewna. Jeden z nich spojrzał na Stanisława:
– Szkoda starej?
Skinął głową, ale nie na ławkę – na cień, który kiedyś rzucała.
– Szkoda. Ale nie tylko mnie.
Nie przeszkadzał. Tylko wieczorem, gdy wszystko ucichło, wrócił. Przyniósł puszkę brązowej farby i pędzelek. Usiadł, cicho dorysował cieniutką rysę – dokładnie tam, gdzie była na starej desce. Jak pamiątkę. Jak znak.
Potem usiadł, nalał herbaty, rozłożył gazetę. I nagle nowa ławka delikatnie skrzypnęła. Jakby go uznała.
Od tej pory znów tam siedział. W tym samym miejscu. W tym samym czasie. Tylko ławka inna. Ale herbata – ta sama: cierpka, z metalową nutą od termosu. I gazeta – identyczna. I ludzie – ci sami, tylko trochę starsi. Idą, kiwają głowami. Ktoś przystaje, ktoś mówi „dzień dobry”. A pewien chłopiec, przechodząc z mamą, szepnął:
– Mamo, to ten pan. Z tego zdjęcia. On naprawdę żyje!
Czasem, by zostać – nie trzeba nigdzie iść. Nie trzeba głośno mówić. Wystarczy po prostu być. W jednym miejscu. Długo. I z sercem. Żeby pewnego dnia ktoś, zatrzymując się na chwilę, pomyślał: „Dobrze, iż tu jest”. I cicho – bardzo cicho – się uśmiechnął.