**Dziennik, 15 maja**
— Synu…
— Przepraszam, ale nie jestem pani synem. Proszę tak do mnie nie mówić. Nazywam się Krzysztof.
— Krzysztof… Krzysiu… Synu!
Maria Stanisławowa podniosła wzrok i spojrzała na mężczyznę stojącego obok z rozpaczą w głosie. Jej słowa brzmiały jak błaganie, ale Krzysztof stał nieruchomo, jakby nie dotykały go wcale.
— Prosiłem, żeby nie mówić do mnie „synu”.
— Ale ja jestem twoją matką! Twoją prawdziwą matką!
— Za późno sobie o tym przypomniałaś.
Patrzył na kobietę siedzącą na ławce, a w głowie przewijały się wspomnienia z dzieciństwa. Bolesne, mimo iż od ich ostatniego spotkania minęło już trzydzieści lat. Trzydzieści lat! Prawie połowa życia. Myślał, iż nigdy więcej się nie spotkają, ale los zadecydował inaczej.
Dwa dni wcześniej zadzwonił do niego nieznany numer. Nie chciał odbierać, myśląc, iż to kolejny oszust albo natrętny telemarketer. Ale coś podpowiedziało mu, iż to nie jest zwykły telefon.
— Słucham — rzucił sucho. — Kto mówi?
W słuchawce rozległ się szelest i odgłosy tła. Już miał się rozłączyć, gdy usłyszał niepewny kobiecy głos.
— To ja, witaj.
— Kto to „ja”? — zdziwił się, czując, jak gardło ściska mu się z emocji.
Serce zamarło mu w piersi, jakby chciało wyskować na zewnątrz. Chciał przerwać tę rozmowę, ale przycisnął telefon mocniej do ucha.
— To ja, twoja mama.
W oczach pociemniało mu nagle. Pierwsza myśl — rzucić słuchawkę i zablokować numer. Ale wziął głęboki oddech i powiedział:
— Nie mam matki. Pomyliła się pani.
Słowa same wyleciały z ust, pełne gniewu. Rozłączył się i długo wpatrywał w ekran telefonu, odpychając od siebie fale wspomnień. Liczył, iż to się nie powtórzy, ale mylił się.
Telefon znów zadzwonił. Maria była uparta — nie miał już wątpliwości, iż to ona. Zawsze potrafiła postawić na swoim.
— Już wszystko powiedziałem — odparł twardo, chociaż w środku wrzał. — Niech pani więcej nie dzwoni.
— Proszę cię o jedno spotkanie! Tylko jedno! Wysłuchaj mnie!
— Skąd pani ma mój numer? — spytał, przez cały czas używając oficjalnego zwrotu. Dla niego przez cały czas była obcą kobietą.
— Ciocia Danusia mi dała.
Skrzywił się. Wiedział, iż matka potrafiła manipulować choćby siostrą. Danuta nigdy nie zdradziłaby numeru, chyba iż Maria znowu wymogła na niej to łzami i prośbami.
— Nie chcę się spotykać — odparł. — Jaki w tym sens?
— Dla mnie ma! — nalegała kobieta. — Tylko raz, synu!
W końcu się zgodził. Wiedział, iż jeżeli odmówi, Maria przyjedzie pod jego dom, zaczepi dzieci, będzie nękać żonę. Lepiej było spędzić pół godziny, niż potem się z nią użerać.
Maria zniknęła z życia Krzysztofa, gdy miał dziewięć lat. Przez miesiące czekał pod oknem u cioci, wierząc, iż wróci. Tłukł pięściami w ściany, krzyczał, iż matka go kocha.
— Wróci! — płakał, smaczując łzy. — To moja mama!
— Krysiu, twoja matka kocha tylko siebie — mówiła Danuta. — Kiedyś to zrozumiesz.
Nienawidził jej wtedy. Dopiero lata później docenił, co dla niego zrobiła.
Maria była piękna i pewna siebie. Wiedziała, czego chce. Jeden z jej wybranych — ojciec Krzysztofa, Feliks — był żonaty, miał dzieci i pozycję. Dla Marii to nie miało znaczenia.
— Na cudzym nieszczęściu szczęścia nie zbudujesz — ostrzegała Danuta.
— Co ty wiesz o życiu? — prychała Maria. — Męża nie utrzymałaś, a teraz udajesz mądrą.
By związać Feliksa, zaszła w ciążę. Groziła, iż usunie dziecko, jeżeli nie zostanie żonaty z nią. Feliks umarł na zawał, zanim zdążył cokolwiek zrobić.
Krzysztof urodził się niechciany. Matka traktowała go jak przeszkodę. Biła, ignorowała, zostawiała samego. Później pojawił się Władysław — nowy partner, który „wychowywał” chłopca siłą.
— Wstawasz o szóstej, zimny szlaubert, potem szkoła i karate!
— Nie chcę karate! — sprzeciwił się raz i dostał w twarz.
Gdy Władysław odszedł, Maria płakała, iż nigdy więcej nie zaufa mężczyźnika. Rok później poznała Amerykanina, naukowca. Wyjechała z nim, zostawiając syna.
— Wrócę po ciebie — skłamała.
Nie wróciła. Po pięciu latach Danuta powiedziała, iż Maria wyszła za bogatego Moskwicina. Syna nie szukała.
Krzysztof ożenił się, miał córki. Żonie opowiedział prawdę, dzieciom mówił, iż nie mają babci. I nagle, po trzydziestu latach, usłyszał jej głos.
— Czego chcesz? — spytał, patrząc na przygarbioną starszą kobietę.
— Potrzebuję pomocy, synu — zaczęła. — Jestem chora.
Nic w nim nie drgnęło. Tamta piękna kobieta zniknęła. Została tylko stara, zgorzkniała osoba.
— Nie jestem lekarzem — odparł.
— Zrobiłeś się taki zimny. Pamiętam, jaki byłeś czuły.
— Minęło trzydzieści lat. Mam teraz kogo kochać.
— Jestem sama — szlochała. — Mąż umarł, a jego dzieci wyrzuciły mnie z mieszkania. Nie mam za co żyć, za co leczyć.
— Szkoda mi cię — powiedział bez emocji. — Pewnie znowu związałaś się z żonatym. Życie cię rozliczyło. Ale to nie moja sprawa.
— Jesteś okrutny — syknęła.
— Tak można mówić do matki, która porzuciła dziecko — odparł. — Muszę iść.
— A co ze mną? — Jej oczy wypełniły się łzami, ale on nie czuł nic.
— Żyj. Przetrwałaś trzydzieści lat beze mnie. Dasz radę dalej.
Odszedł, czując ulgę. Życie nauczyło mnie jednego: krzywdy rodziców nie muszą być naszym ciężarem. Czasem odcięcie się to jedyne wyjście.