Wróciła
— Synku…
— Przepraszam, ale nie jestem pańskim synkiem. Proszę się tak do mnie nie zwracać. Nazywam się Marek.
— Marek… Marku… Synku!
Maria Janówna podniosła głowę i spojrzała z rozpaczą w twarz mężczyzny stojącego obok. W jej głosie było tyle nadziei, błagania i bezradności, ale Marek stał nieruchomo, jakby słowa matki nie robiły na nim żadnego wrażenia.
— Prosiłem, żeby mnie tak nie nazywać.
— Ale ja jestem twoją matką! Twoją rodzoną matką!
— Za późno o tym przypomniałaś.
Marek patrzył na kobietę siedzącą na ławce i przypominał sobie dzieciństwo. Wspomnienia bolały, mimo iż od ostatniego spotkania z matką minęło już ponad trzydzieści lat. Trzydzieści lat! Praktycznie pół życia, i wydawało się, iż już nigdy się nie zobaczą, nie zamienią słowa, a jednak los zadecydował inaczej.
Dwa dni wcześniej Marek otrzymał telefon z nieznanego numeru. Najpierw nie chciał odebrać, podejrzewając oszustów czy nachalnego telemarketera, ale coś podpowiedziało mu, iż ten telefon jest inny.
— Słucham — odpowiedział sucho, urzędowym tonem. — Proszę mówić!
W słuchawce usłyszał szelest i niewyraźne dźwięki, a gdy już miał się rozłączyć, usłyszał niepewny kobiecy głos.
— To ja, dzień dobry.
— Jaka „ja”? — zapytał, czując, jak gardło ściska mu się od wzburzenia. — Kim pani jest?
Serce zamarło mu w piersi, jakby miało wyskoczyć. Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, chciał przerwać tę rozmowę, ale powstrzymał się i przycisnął telefon mocniej do ucha.
— To ja, twoja matka.
W oczach Marka pociemniało. Najpierw ogarnęła go chęć, by rzucić słuchawkę i zablokować numer, ale po głębokim oddechu odpowiedział:
— Nie mam matki. Pomyliła się pani numerem.
Słowa wyleciały z niego niekontrolowane, pełne emocji. Rozłączył się i przez chwilę wpatrywał w ekran telefonu, odpychając od siebie nawracające wspomnienia. Liczył, iż ta krótka rozmowa nie powtórzy się, ale się mylił.
Telefon znów zadzwonił. Matka była uparta, a Marek nie miał wątpliwości, iż to naprawdę ona. Maria Janówna zawsze była zdeterminowana, by osiągnąć to, czego chciała. jeżeli postanowiła rozmawiać z synem, nie ustąpiłaby tak łatwo.
— Już wszystko powiedziałem — odparł szorstko, choć w środku kipiał od emocji. — Proszę więcej nie dzwonić.
— Proszę cię tylko o jedno spotkanie! Tylko jedno! Wysłuchaj mnie!
— Skąd pani ma mój numer? — zapytał, zwracając się do niej per „pani”. Dla niego przez cały czas była obcą osobą. Wykreślił ją z życia dawno temu i nie zamierzał niczego zmieniać.
— Dała mi go ciocia Halina, moja siostra.
Marek skrzywił się. W końcu i tu matka postawiła na swoim. Halina Janówna nigdy nie podałaby numeru siostrzeniecowi swojej niewydarzonej siostrze, ale widocznie Maria zdołała ją przekonać.
— Nie chcę się z panią spotykać. Nie widzę w tym sensu.
— Dla mnie to ma sens! — nalegała kobieta. — Tylko jedna rozmowa, synku!
Marek w końcu się zgodził. Wiedział, iż jeżeli odmówi, matka przyjdzie do jego domu, zaczepi jego dzieci, będzie nachodzić żonę. Wolał poświęcić pół godziny na tę rozmowę, niż później znosić jej natręctwo.
Maria Janówna zniknęła z życia syna, gdy miał dziewięć lat. Przez miesiące po jej wyjeździe chłopiec czekał, całymi dniami siedząc przy oknie u cioci Haliny, nie jedząc prawie nic i nie wychodząc. Ciotka krzyczała na niego, próbowała mu wytłumaczyć, iż matka nie wróci, ale Marek wierzył, iż to niemożliwe.
— Ona wróci! — krzyczał, rozcierając łzy po policzkach. — To moja mama! Ona mnie kocha!
— Marku, twoja matka nie kocha nikogo poza sobą. Kiedyś to zrozumiesz.
Wtedy nienawidził cioci Haliny, myślał, iż to przez nią matka uciekła z miasta, porzucając go. Dopiero wiele lat później zrozumiał, jak wiele dla niego zrobiła. Ciotka zawsze mówiła prawdę o swojej siostrze, choćby jeżeli była brutalna.
Maria od młodości była pewna siebie, piękna i świadoma swojej wartości. Potrafiła przyciągnąć uwagę mężczyzn, ale nie dopuszczała ich blisko. Jednym z wybranych okazał się ojciec Marka, Stanisław Marek.
Stanisław był żonaty, miał dwoje dzieci, kochającą żonę i wysokie stanowisko. To nie powstrzymało dwudziestopięcioletniej Marii przed uwiedzeniem go. Fakt, iż miał pieniądze i wpływy, tylko zwiększał jego atrakcyjność w jej oczach.
Różnica wieku też jej nie przeszkadzała. Stanisław był starszy o trzydzieści lat, ale był zakochany i starał się wyglądać młodziej. Otoczył Marię opieką, troską i, przede wszystkim, pieniędzmi. Wynajął dla niej osobne mieszkanie, więc w końcu mogła wyprowadzić się od siostry.
— Na cudzym nieszczęściu swojego szczęścia nie zbudujesz — ostrzegała ją Halina, ale Maria tylko machnęła ręką.
— Co ty wiesz o życiu? — prychnęła. — Sama męża straciłaś, a teraz udajesz, iż wszystko wiesz. Daj spokój!
By jeszcze mocniej związać Stanisława, Maria zaryzykowała. Zaszła w ciążę i zagroziła, iż ją usunie i zerwie z nim, jeżeli się nie rozwiedzie i nie ożeni z nią.
Stanisław bardzo się denerwował, przygotowywał się do rozmowy z żoną, ale nagle zmarł na zawał. Nie wytrzymał stresu. Maria została z niczym.
Było za późno na aborcję, więc urodziła.
— Nienawidzę go! — krzyczała, gryząc wargi, a Halina nigdy nie zrozumiała, kogo adekwatnie nienawidzi — zmarłego Stanisława czy własnego syna.
Marek dorastał bez miłości. Maria uważała go za przeszkodę. Krzyczała na niego, ignorowała, czasem całymi dniami udawała, iż go nie ma. Wtedy czuł się jak powietrze. Płakał, nie spał, próbował zwrócić na siebie uwagę, ale na próżno.
Później w jej życiu pojawił się Władysław. Rozwiedziony, zamożny, obiecał ją poślubić, gdy tylko dostanie mieszkanie w mieście. Marka nazywał „synkiem” i bił go „dla dyscypliny”.
— Wstawasz o szóstej, potem zimny prysznic, potem ćwiczenia. Śniadanie punktualnie o szóstej czterdzieści. O siódmejMarek odwrócił się i odszedł, wiedząc, iż teraz, gdy wreszcie zamknął rozdział z przeszłości, może w pełni skupić się na swoim własnym życiu i rodzinie.