Zapach świeżo zaparzonej kawy i ciepłych bułek unosił się w kuchni jak zaklęcie spokoju. Dziesięć lat z Andrzejem. Dziesięć lat cichej przystani i szczęścia. Kinga cieszyła się nowym porankiem – słoneczne błyski na stole, ciche pochrapywanie córki Zosi w sypialni. Spokój i błogość.
Dzwonek do drzwi zabrzmiał zbyt gwałtownie. Na progu stał Kacper, syn Andrzeja z pierwszego małżeństwa. Jego oczy płonęły nienaturalnym podnieceniem, policzki były rozpalone.
– Tato! – wykrztusił, ledwo przekraczając próg. – Ona wróciła! Mama! Wczoraj! Wynajęła apartament w centrum… Mówi, iż za nami tęskniła!
Imię „Krystyna” zawisło w powietrzu ciężko i nieproszone, jak pukanie do drzwi w środku nocy. Ta sama. Ta, która piętnaście lat temu rozpłynęła się w „szczęśliwej przyszłości” z Włochem, zostawiając sześcioletniego Kacpra w rękach oszołomionego ojca i starszych dziadków. „Na zawsze!” – głosił ten jedyny, pożegnalny list. Teraz wróciła. Z pustymi rękami, ale nie z pustymi nadziejami, pomyślała Kinga z lodowatym ciężarem pod sercem.
Spotkanie w wystawnym lokalu było spektaklem w jednym akcie. Krystyna wtargnęła niczym różowa chmura tiulu i ciężkiej, mdłej perfumy. Rozsypała perełki swoich cierpień: „Okropne małżeństwo!”, „Okazał się potworem!”, „Tak tęskniłam za synkiem!”. Jej palce, obwieszone pierścionkami, raz po raz sięgały ku dłoni Andrzeja. „Andrzejku, pamiętasz, jak my…?” Odsunął się ledwo dostrzegalnie, twarz stanowiła grzeczną maskę, ale Kinga wyczuła, jak się spiął. Kacper zaś patrzył na matkę jak zahipnotyzowany, łapiąc każde słowo, każdą łzę, która spływała po jej utuszowanych rzęsach.
Pierwszy atak manipulacji był późną nocą. Telefon rozdarł ciszę. Krystyna po drugiej stronie szlochała, zagłuszana odgłosami wody:
– Andrzejku! Pomóż! Z kranu… oderwało się! Woda leci! Jestem sama… Nie wiem, co robić!
Andrzej w milczeniu wstał, ubrał się. Kinga leżała, wpatrując się w ciemność, wsłuchując w jego kroki. Wrócił po kilku godzinach, przesiąknięty chłodem i wilgocią.
– Naprawiłeś? – cicho spytała Kinga.
– Uszczelka. Głupstwo. – Zrzucił kurtkę, usiadł na brzegu łóżka. – Ona… wyszła tylko w ręczniku. Mówi, iż woda zalała jej całą garderobę. – W jego głosie nie było wzburzenia ani zakłopotania. Tylko zmęczona irytacja. – Znana sztuczka.
Potem przyszedł „prąd”. Telefon wór. Godzin, głos Krystyny, cienki i przerażony:
– Andrzejku, w klatce… światło miga! Jak w horrorze! Jestem tak przerażona! Kacper jest na uczelni… Nie mogę choćby kupić chleba!
Pojechał. Kupił chleb. Żarówka rzeczywiście migała. Wkręcił nową. Drzwi jej mieszkania otwarły się szeroko. Stała w półprzeźroczystym peniuarze, kusząco oparta o futrynę.
– Mój wybawca! – szepnęła słodkim tonem. – Wejdziesz? Zrobimy kawę… Pogadamy… Jak dawniej?
Andrzej grzecznie, ale stanowczo pokręcił głową:
– Późno. Kinga czeka. A kofeina nie jest mi potrzebna do pobudki.
Wyszedł, zostawiając ją w drzwiach. Jej twarz na moment wykrzywiła się w gniewnym grymasie, gwałtownie zastąpionym maską bezradności.
Finałem był telefony Kacpra, zdławiony paniką:
– Tato! Szybko! Mamie źle! Upadła… Mówi, iż robi jej się ciemno przed oczami! Ledwo oddycha!
Andrzej zerwał się, ale w jego ruchach nie było dawnego niepokoju. Przyjechał. Krystyna leżała na sofie w pozie rafaelowskiej Madonny, jedna ręka dramatycznie przykrywała czoło, druga niedbale odsłaniała jedwabny szlafrok.
– Andrzejku… – szepnęła, otwierając oczy. – Tak się bałam… Byłam taka sama…
Nie podszedł. Spojrzał na leżącą na podłodze pustą butelkę. Wezwał pogotowie. Czekając, spytał Kacpra spokojnie, jak o pogodzie:
– Co jadła? Piła?
– Mama mówiła, iż to przez stres… – zmieszany wydukał syn.
Lekarze stwierdzili zwykłe, lekkie zatrucie. Krystyna próbowała złapać Andrzeja za rękaw, gdy wychodził:
– Nie zostawiaj mnie… Tak się boję…
Delikatnie odsunął jej dłoń.
W jego oczach, gdy spotkał się z Kingą w domu, przeczytała nie współczucie, ale zmęczoną, gorzką pogardę dla tego taniego przedstawienia. „Znana sztuka – powiedział później, siedząc w kuchni. – Tylko dekoracje inne. Zawsze grała bezradność, gdy miała jakiś cel. Pamiętasz, jak mówiłem, iż przed wyjazdem do Włocha nagle „zachorowała” i „nie mogła bez mojego wsparcia”? A potem – bum, list. Byłem kulą. Kulę złamała – znalazła nową. Ale nie jestem kulą, Kinga. I nigdy dla niej nie będę.”
Przegrawszy z Andrzejem, Krystyna skierowała całą uwagę na Kacpra.
Jej skargi stały się głośniejsze, łzy bardziej obfite, zwłaszcza gdy syn był blisko. „Twój ojciec wyrzucił mnie jak śmieć!”, „Ona go nastawiła przeciw nam!”, „My jesteśmy rodziną! Ona tu jest obca!”. Te słowa, niczym zatrute ciernie, wbijały się w umysł chłopaka. Kacper zaczął opryskiwać Kingę, jego wizyty u ojca stały się rzadkie i napięte. Pewnego dnia trzasnął drzwiami, usłyszawszy kolejną odmowę pomocy przy „pilnym” tłumaczeniu dokumentów.
– Dlaczego jesteś taki okrutny?! – krzyknął, jego twarz wykrzywiła się złością. – Ona cierpi! Jest sama! Płacze!
Andrzej wstał. Wydawał się wyższy i twardszy niż zwykle. Spokój jego głosu był straszniejszy niż krzyk.
– Kacper. Pomagam twojej matce, gdy faktycznie coś się dzieje. Nie jestem jej mężem, terapeutą ani sługą. Mam rodzinę. Tu. Ciebie. Kingę. Zosię. Kinga nie jest „obca”. To moja żona. Kocham ją i szanuję. I tego samego wymagam od ciebie. A co do łez… – zKiedy Krystyna próbowała raz jeszcze wślizgnąć się w ich życie, stała w drzwiach z walizką i wymuszonym uśmiechem, ale Andrzej jednym spojrzeniem i krótkim „Nie”, zamknął tę historię na zawsze.