Wanda Kowalska stała przy oknie, obserwując, jak sąsiadka wiesza pranie na balkonie naprzeciwko. Poranne światło miękkimi smugami padało na jej siwe włosy, starannie ułożone w fryzurę, którą nosiła od czterdziestu lat. W dłoni trzęsła się filiżanka z wystygłą herbatą.
— Wanda, co ty tam tak zastygła? — zawołał Stanisław Nowak, wchodząc do pokoju. — Śniadanie stygnie.
Nie odwróciła się. W odbiciu szyby widziała, jak mąż poprawia kołcętę koszuli. Siedemdziesiąt trzy lata, a wciąż dba o siebie. Włosy wprawdzie przerzedzone, ale czyste, spodnie wyprasowane, buty wypucowane.
— Słucham cię, Stasiu — odpowiedziała cicho.
Stanisław podszedł bliżej, stanął obok.
— O czym myślisz?
— Ach, byle co. Śnił mi się dziwny sen.
Postawiła filiżankę na parapecie. We śnie była młoda, może dwudziestoparoletnia, w białej sukni stała przed lustrem. Obok krzątała się matka, poprawiała welon, szeptała coś czulego. Obudziła się z mokrymi od łez oczyma.
— Jaki sen? — Stanisław wziął ją za łokieć, odwrócił ku sobie.
— Śniła mi się nasza ślubna chwila. Tylko nie taka, jaka była, ale inna. Piękna.
Mąż zmarszczył brwi.
— Co znaczy „nie taka”? Przecież nasz ślub był normalny.
— Normalny — przytaknęła Wanda, ale głos zabrzmiał zmęczony.
Ich wesele odbyło się w urzędzie, potem siedzieli w kawiarni we trójkę — ona, Stanisław i jego kolega jako świadek. Suknię kupili gotową, szarą, praktyczną. Na zdjęciach się uśmiechała, ale oczy miała puste. Jakby to wcale nie była jej twarz.
— Chodź na śniadanie — powiedział Stanisław. — Spóźnisz się do pracy.
Wanda pracowała w bibliotece od trzydziestu lat. Czytelnia, wypożyczalnia, katalogi. Cisza i spokój. Stanisław początkowo protestował — po co, mówił, żonie pracować, on sam utrzyma rodzinę. Ale ona postawiła na swoim. Chciała być między ludźmi, między książkami. W domu robiło się duszno.
Śniadanie minęło w milczeniu. Stanisław czytał gazetę, czasem komentując wiadomości. Wanda jadła owsiankę, myśląc o swoich sprawach. Za oknem szumiał deszcz.
— Wieczorem wpadniemy do Jacka — oznajmił mąż, nie podnosząc wzroku z gazety. — Dzwonił, zapraszał na obiad.
— Dobrze.
— Grażyna pewnie coś specjalnego przygotowała. Znasz ją, jak się stara.
Jacek — ich jedyny syn. Ożenił się trzy lata temu z Grażyną, cichą, gospodarną dziewczyną. Wanda lubiła synową, ale spotkania z młodymi przypominały jej o własnej młodości, która przeminęła niepostrzeżenie.
W bibliotece dzień płynął zwyczajnie. Czytelnicy przychodzili i odchodzili, ona wydawała książki, przyjmowała zwroty, układała je na półkach. W przerwie obiadowym usiadła w kącie czytelni, otworzyła tomik wierszy. Przypadkiem trafiła na strofę: *„A szczęście było tak możliwe, tak bliskie…”*
— Wando, możesz na chwilę? — zawołała koleżanka, młoda dziewczyna o imieniu Kinga.
— Oczywiście. Co się stało?
— No właśnie, nie wiem, co robić. Robert oświadczył się, a ja waham się.
Kinga usiadła obok, nerwowo gniotąc róg chusteczki. Oczy czerwone, widoczne, iż płakała.
— O co chodzi? Nie kochasz go?
— Kocham! Bardzo. Ale mama mówi, iż nie jest dla mnie odpowiednim kandydatem. Że praca marna, perspektywy zerowe. A Wojtek Małecki ma własną firmę, też się o mnie stara.
Wanda spojrzała na dziewczynę. Dwadzieścia dwa lata, ładna, całe życie przed nią. I ten sam wybór, który kiedyś stał przed nią samą.
— A co mówi serce?
— Serce… — Kinga westchnęła. — Serce wybiera Roberta. Ale mama pewnie ma rację. Trzeba myśleć rozumem, a nie sercem.
— Kingu — Wanda ujęła jej dłoń. — Wiesz, co ci powiem? Rozum jest ważny. Ale jeżeli całkiem zagłuszyć serce, będziesz żałować do końca życia.
— Pani tak myśli?
— Myślę. I nie tylko myślę — wiem.
Po pracy Wanda nie spieszyła się do domu. Przeszła się po parku, gdzie w młodości spacerowała. Tu poznali się ze Stanisławem. On służył wtedy w wojsku, przyjechał na urlop do rodziców. Przystojny, postawny, w mundurze. Dziewczyny wszystkie za nim przepadały.
A ona była zakochana w Leszku Wiśniewskim, chłopaku z sąsiedztwa. Leszek studiował, pisał wiersze, grał na gitarze. Wieczorami siedzieli na ławce pod blokiem, on recytował jej swoje utwory. Planowali ślub, wspólne życie.
Ale matka była przeciw.
— Wanda, oszalałaś? — mówiła. — Ten twój Leszek co ma? Student, grosza przy duszy nie ma, pracy porządnej brak. A Stanisław — mężczyzna z głową, wojsko skończy, potem do fabryki pójdzie. Ciebie utrzyma, dzieci. Pewny człowiek.
— Ale ja go nie kocham, mamo!
— Pokochasz. Z czasem się przyzwyczai. Miłość to nie najważniejsze w małżeństwie, ważne to szacunek i zrozumienie.
Stanisław zalecał się uparcie. Kwiaty nosił, do kina zabierał, o poważnych zamiarach mówił. A Leszek… Leszek był marzycielem. Uważał, iż jeżeli się kocha, to reszta jakoś się ułoży.
Wanda męczyła się, nie wiedziała, co wybrać. Z jednej strony argumenty matki, z drugiej — miłość do Leszka, która paliła serce.
Decydująca rozmowa odbyła się jesiennym wieczorem. Stanisław przyszedł oficjalnie się oświadczyć. Siedział w ich pokoiku, gadał z matką o przyszłości, o tym, jak będzie żonę utrzymywał. Wanda stała przy oknie, patrzyła w podwórko, gdzie pod latarnią majaczyła sylwetka Leszka. Czekał na nią, jak zawsze.
— No, Wanda, co powiesz? — zwrócił się do niej Stanisław.
Matka spoglądała wyczekująco. W oczach miała błaganie — powiedz „tak”, córko, nie bądź głupia.
Wanda spojrzała przez okno. Leszek wciąż stał pod latarnią, palił, podniósł głowę w ich stronę. choćby z tej odległości czuła jego wzrok.
— Tak — wyszeptała. — Zgadzam się.
Matka odetchnęła z ulgWanda oparła głowę o ramię Leszka, zamknęła oczy i po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat poczuła, iż jest tam, gdzie zawsze powinna była być.