Potrzeba własnego pokoju. Fragment książki „Mój Giovanni” Jamesa Baldwina

magazynpismo.pl 2 tygodni temu

Kiedy tak wspominam, odnoszę wrażenie, iż życie w tamtym pokoju toczyło się jakby na dnie morza, podczas gdy czas obojętnie przepływał nad nami. Go­dziny i dni nie miały żadnego znaczenia. Początkowo nasze wspólne życie wypełniały euforia i zdumienie, które odżywały codziennie na nowo. Pod euforią cza­iła się jednak udręka, a pod zdumieniem – strach, choć uwidoczniło się to dopiero wtedy, gdy wzniosły począ­tek zaczął smakować jak cierpki aloes. Strach i udrę­ka już od dawna przypominały gładką powierzchnię, po której ślizgały się nasze stopy, a my traciliśmy rów­nowagę, godność i dumę.


Masz przed sobą otwarty tekst, który udostępniamy w ramach promocji „Pisma”. Odkryj pozostałe treści z magazynu, także w wersji audio.Zamów dostęp online. To tylko 8,99 zł miesięcznie.


Twarz Giovanniego, której uczyłem się na pamięć w ciągu wielu poranków, po­południ i nocy, tężała w moich oczach; zaczynała od­kształcać się i zarysowywać w sekretnych miejscach. Blask oczu był już tylko błyskiem, szerokie i piękne czoło – jedynie sklepieniem czaszki. Zmysłowe usta zacięły się od smutku wypływającego z jego serca. To już nie twarz Giovanniego, ale kogoś obcego – pa­trząc na niego, czułem się tak winny, iż pragnąłem, aby to była obca twarz. Całe to uczenie się na pamięć nie przygotowało mnie na metamorfozę, do której się przyczyniło.

Nasz dzień rozpoczynał się przed świtem, gdy wstępowałem do baru Guillaume’a na drinka tuż przed zamknięciem lokalu. Czasami, już po zamknię­ciu, Giovanni, ja i paru przyjaciół zostawaliśmy na wspólne śniadanie i słuchanie muzyki. Czasami to­warzyszył nam Jacques – od czasu, gdy poznałem Giovanniego, coraz częściej pojawiał się w barze. Je­żeli zostawaliśmy na śniadaniu u Guillaume’a, wy­chodziliśmy zwykle około siódmej rano. Niekiedy Jacques proponował, iż podwiezie nas samocho­dem, który sobie nagle i nieoczekiwanie sprawił, ale przeważnie decydowaliśmy się na długi spacer brze­giem Sekwany.

Wiosna zbliżała się do Paryża. Dzisiejszego wie­czoru, gdy krążę tam i z powrotem po tym domu, sta­ją mi znów przed oczyma rzeka, brukowanequais, mosty. Pod mostami przepływały płaskie barki, na ich pokładach kobiety rozwieszały wypraną bieliznę. Od czasu do czasu pojawiał się kajak, w którym sie­dział energicznie wiosłujący młodzieniec, wygląda­jący trochę bezradnie, a trochę śmiesznie. Przy na­brzeżach widać było przycumowane żaglówki, łodzie mieszkalne i mniejsze barki. Nasza droga prowadziła tak często obok budynku straży pożarnej, iż w końcu strażacy stali się naszymi znajomymi. Gdy znów na­deszła zima i Giovanni ukrywał się na jednej z tych barek, to właśnie któryś ze strażaków zobaczył go pewnego wieczoru, jak wkradał się do kryjówki z bo­chenkiem chleba, i powiadomił policję.

Przeczytaj też:Anatomia rasizmu wobec mniejszości azjatyckich

Drzewa zieleniły się w tamte poranki, opadła woda w rzece, zimowa bura mgła się rozpłynęła, a na brze­gach pojawili się wędkarze. Giovanni miał rację co do wędkarzy: choćby jeżeli nic nie złowią, to przynajmniej mają co robić. Stoiska bukinistów naquaiswygląda­ły niemal odświętnie w oczekiwaniu na pogodę, któ­ra umożliwi przechodniom leniwe wertowanie książ­ki o zagiętych rogach, a u turystów rozbudzi pożądliwe pragnienie, by do Stanów Zjednoczonych czy Danii za­brać znacznie więcej kolorowych reprodukcji, niż ich na to stać, nie mówiąc już o tym, iż w domu nie będą wiedzieli, co z nimi począć. Pojawiły się też dziewczy­ny na rowerach, często w towarzystwie chłopców. Wi­…

Idź do oryginalnego materiału