Stary sklep spożywczy na obrzeżach Łodzi był uwielbiany przez miejscowych – pyszne dania, hojne porcje i sprzedawczynie z sercem. Halina Kowalska pracowała tam już piętnaście lat – najpierw przy wagach, potem jako kierowniczka działu. Wiedziała wszystko, pamiętała każdego – komu dać więcej faszerowanej papryki, komu nie zapomnieć o kaszy gryczanej, a komu nasypać „od serca”.
Tego dnia wracając z zaplecza z tacą galarety, spojrzenie jej przykuła znajoma postać – wysoki mężczyzna w wytartym płaszczu, ze smutkiem w oczach, stał przy ladzie jakby kogoś szukał.
Halina podeszła szybko:
— jeżeli szuka pan Asi, to zachorowała. Wróci za tydzień. Dla pana, jak zwykle – kotlety i żeberka?
Mężczyzna zdziwił się:
— Pani choćby pamięta, co zwykle biorę?
— Oczywiście. Jest pan stałym klientem – Halina się zaróżowiła.
Zawstydził się, ale nagle dodał cicho:
— Zawsze chciałem trafić akurat do pani, Halino, a ciągle ląduję u Asi. Szkoda.
— A skąd pan wie, jak mam na imię?
— No na identyfikatorze pani wisi.
Z tyłu rozległ się zirytowany głos Grażyny:
— Proszę pana! Niech pan nie blokuje kolejki! Za panem już dziesięć osób!
Drgnął:
— Przepraszam. Kotlety domowe, proszę…
I już ciszej, patrząc jej prosto w oczy:
— Może kiedyś jakaś dobra kobieta zrobi mi prawdziwe domowe kotlety. Przepraszam, Halina, ale pani nie ma pierścionka… jeżeli nie jest pani zamężna – mogę panią odprowadzić po zmianie? Mieszkam tu, naprzeciwko, sam.
Halina ledwo dostrzegalnie skinęła głową i podała mu torebkę. W piersi się tłukło – jak za młodych lat.
— To do wieczora – uśmiechnął się. — A mnie, nawiasem mówiąc, nazywają Tadeusz.
Cały dzień Halina chodziła jak w oblokach. choćby Grażyna zauważyła:
— Halsia, czy ty się nie rozchorowałaś? Policzki czerwone jak u panny przed randką!
— Wszystko gra, Grażynko, po prostu humor dopisuje.
Pod koniec zmiany Halina odświeżyła szminkę, zawinęła się w szalik i wyszła ze sklepu. Tadeusz już czekał.
— Przejdziemy się? Może do kina?
Za oknem była szaruga, mokry śnieg lepił się do rzęs. Szli alejką, rozmawiając cicho, jakby znali się od zawsze. W pewnym momencie zaproponował:
— Halsiu, chodź do mnie? Herbaty się napijemy, rozgrzejemy. Mieszkam tuż obok.
— No nie wiem… przecież się prawie nie znamy…
— Jak to nie znamy? Ja cię już od roku obserwuję. Przychodzę, patrzę, jak pracujesz. Jesteś dobra, uczciwa. Dla babć ciepła, dla dzieci miła. Czuję, jakbym znał cię od dawna. A ty mnie – czy naprawdę nie poznajesz?
Uśmiechnęła się:
— Dobrze już, Tadziu. Chodźmy, bo i prawda – przemokłam do suchej nitki.
W jego mieszkaniu było skromnie, ale przytulnie. Pomógł jej zdjąć płaszcz, postawił buty przy kaloryferze, zaparzył herbatę z cytryną, wyjął ciastka.
Gdy na zewnątrz rozpętała się prawdziwa zamieć, nagle powiedział:
— Zostań. Ja się położę w kuchni. Gdzie teraz pójdziesz?
Halina rozejrzała się – ciepło, spokojnie, a serce podpowiadało: nie uciekaj.
— Dobrze, zostanę…
Położyła się na kanapie, on w kuchni. Ale obudzili się już razem – osobno jakoś się nie dało.
Kiedy Asia wróciła po chorobie, od razu zobaczyła, jak Tadeusz odprowadza Halinę po pracy.
— Patrz, nie— O, widzę, iż nie traciłaś czasu! Ja tylko na zwolnieniu, a ty już faceta znalazłaś! — zaśmiała się, choć w głębi duszy cieszyła się, bo szczęście Haliny rozjaśniało choćby najbardziej pochmurne dni.