Oddałam wszystko dla szczęścia córki… a w zamian dostałam zdradę
Nigdy nie pragnęłam bogactwa. Moje życie to pasmo kompromisów, ciężkiej pracy i cichych poświęceń. Nie oczekiwałam wiele – ani od losu, ani od ludzi. Jedynym prawdziwym marzeniem było szczęście mojej córki. Rodzina, ciepło, miłość. Dla tego potrafiłam znieść wiele. choćby gdy serce pękało.
Nazywam się Wanda Nowicka, mam 57 lat. Moja córka Ewa to jedyne, co pozostało mi po mężu. Marek zginął, gdy miała osiem lat. Mnie – trzydzieści dwa. Przeżyliśmy razem dziesięć lat, ale to wystarczyło, by stał się całym moim światem. Jego śmierć podzieliła życie na „przed” i „po”. Od tamtej chwili żyłam tylko dla niej. Harowałam na dwóch etatach, by Ewa mogła się uczyć, ubierać, marzyć.
Ewa skończyła studia, dostała dobrą pracę. Zakochała się. Piotr, jej wybrany, wydał mi się spokojny, trochę powściągliwy, ale – jak mówiła – „solidny”. Cieszyłam się, gdy postanowili wziąć ślub. Przygotowania ruszyły, a ja myślałam: gdzie będą mieszkać?
Kawalerka babci była za ciasna. Mój dwupokojowiec na warszawskiej Pradze – przestronny, ciepły, urządzony z sercem. Wtedy podjęłam decyzję: przeprowadzę się do matki, a im oddam mieszkanie. Nie wahałam się. To była inwestycja w ich przyszłość. Ciężko było zostawić dom przesiąknięty wspomnieniami, ale powtarzałam: dla Ewy… wszystko dla Ewy.
Przed wyprowadzką odświeżyłam ściany, wymieniłam krany. Na drogi remont brakowało złotych, ale wnętrze lśniło czystością. Ewa zapewniała: „Mamo, tu jest tak przytulnie”. Uwierzyłam.
Aż przyszła jego matka – Helena Nowak. Kobieta o głosie jak syrena fabryczna i spojrzeniu sędziego. Oświadczyła od progu:
– Kiedy zrobicie porządny remont, Wandziu? Młodzi powinni zaczynać w pięknym!
Próbowałam tłumaczyć, iż wszystko jest w porządku, ale machnęła ręką:
– Co ty! Tapety jak u mojej teściowej w latach 80. Kuchnia – muzeum! Kto tak dziś mieszka?
Przełknęłam ślinę i spytałam:
– Może pani dołoży się do zmian?
Roześmiała się krótko:
– Inwestować w cudze? Dziękuję, postoję.
Nie odpowiedziałam. Wyprowadziłam się do matki, nie dzwoniłam, nie narzucałam się. Szanowałam ich przestrzeń. Myślałam: niech układają życie po swojemu. Będę czekać, aż mnie potrzebują.
Ale „potrzeba” nigdy nie nadeszła.
W wigilijny poranek taszczyłam zakupy – dwa razy tyle, co zwykle. Pomyślałam: podzielę się z dziećmi, ulżę im trochę. Torby ciążyły jak głazy. Drzwi były otwarte. W kuchni Helena parzyła herbatę, przeglądając przepisy. Na stole – lista gości. Zamarłam.
– Przygotowujecie… uroczystość? – wyszeptałam.
Spojrzała jak na intruza:
– Nie wiedziałaś? Świętujemy tu z rodziną Piotra i Ewy. Wszystkich zaprosiliśmy…
Wszystkich. Oprócz mnie. I mojej matki.
Coś trzsnęło w środku. Oddałam mieszkanie. Usunęłam się bez słowa skargi. A w zamian? choćby miejsca przy stole mi nie zostawili. Na pierwsze wspólne święta. Jakbym przestała istnieć.
Wyszłam bez słowa. Zostawiłam torby pod drzwiami i poszłam przez śnieg. Nikt nie wybiegł. Nie zadzwonili. choćby nie zapytali, dlaczego odeszłam.
Nie wiem, jak z tym żyć. Jak wybaczyć. Jak znów oddychać, gdy serce to strzęp szmaty. Nie rozumiem, na co zasłużyłam. Dałam wszystko, co najlepsze. A dostałam zimną ścianę. Nie chcę już wdzięczności. Chcę tylko, by nie deptali mojego poświęcenia.
Powiedzcie… wy byście potrafili przebaczyć?