Zdecydowaliśmy, iż nie zostawimy dzieciom spadku. Niech to będzie dla nich życiowa lekcja.
Zawsze staraliśmy się być dobrymi rodzicami. Nie tyranami, nie moralizatorami – po prostu ludźmi, na których można polegać. Wychowywaliśmy syna i córkę w miłości i spokoju. W domu panowała atmosfera zaufania: nie przeszukiwaliśmy ich telefonów, nie kontrolowaliśmy każdego kroku, nie krzyczeliśmy, nie upokarzaliśmy. Wszystkie sprawy rozwiązywaliśmy przy stole, słowami, a nie awanturami. Myślałem, iż właśnie tak powinno się wychowywać dzieci – z szacunkiem. Ale teraz rozumiem, iż nasz spokój potraktowali nie jako siłę, ale jako słabość.
Może powinniśmy być surowsi. Czujniejsi. Ale przecież to rodzina… Na swoich patrzy się przez pryzmat miłości, nie prawdy. Nie zauważyliśmy, jak nasze dzieci stawały się coraz bardziej wyrachowane, zimne. Po prostu nie chcieliśmy w to uwierzyć. I to był błąd.
Pewnego dnia źle się poczułem i zostałem w domu. Córka, 17-letnia Zosia, nie wiedziała o tym. Wpadła z koleżanką i od razu poszły do kuchni. Tam otworzyły wino i zaczęły rozmawiać. Ta rozmowa zapadła mi w pamięć na zawsze.
Na początko – zwykłe plotki. A potem usłyszałem:
— Znów wyciągnęłyśmy kasę z portfela taty z Michałem. choćby nie zauważył. Oni są tacy naiwni – niczego się nie domyślają…
Zamarłem. W piersi coś się ścisnęło. Moja córka, która nazywała mnie „tatusiem”, przytulała się i uśmiechała – teraz mówiła o mnie, jakbym był powietrzem. Chamska, śmiejąca się, wyśmiewająca mnie i moją żonę, Alinę. Nagle zrozumiałem – to nie był pojedynczy incydent. To było lustro, w którym zobaczyłem, kogo tak naprawdę wychowaliśmy.
Wszedłem do kuchni. Koleżanka od razu mnie zauważyła i zamilkła. Zosia gadała dalej, dopóki nie usłyszała moich kroków. Odwróciła się – i zrobiła się blada jak ściana. Spojrzała jak złodziej na gorącym uczynku. Spotkaliśmy się wzrokiem, ale ani słowa nie padło. Po prostu wziąłem butelkę wody z lodówki i wyszedłem.
Tego samego wieczoru zamontowałem zamek w drzwiance do sypialni. Gdy Alina wróciła do domu, opowiedziałem jej wszystko. Łagodziłem, ile mogłem. Płakała. Potem przyznała, iż od dawna czuła, jak dzieci się oddalają, ale miała nadzieję, iż to wiek, iż minie.
Oczywiście gwałtownie zorientowali się, iż coś jest nie tak. Ruszyli do ataku: „mamusiu”, „tatusiu”, pomoc, troska. Ale my już nie wierzyliśmy. Po kilku miesiącach maski opadły. Zimno, obojętność, zamknięte drzwi. Przestali udawać.
Gdy syn skończył 18 lat, podjęliśmy z Aliną decyzję: sprzedaliśmy duże mieszkanie w Warszawie, kupiliśmy dzieciom dwupokojowe, ale zapisaliśmy je na siebie. Dla siebie nabyliśmy niedokończony dom na Mazurach, wykończyliśmy go w rok. Zaczęliśmy żyć dla siebie. A dzieci… Zapomniały o nas.
Ani telefonu, ani wizyty. Tylko wtedy, gdy potrzebowali pieniędzy: „pożyczcie nam”. I tyle. Zrozumieliśmy – cienia ciepła w nich nie ma. Tylko wyrachowanie.
Wtedy podjęliśmy ostatnią decyzję: testamentu nie będzie. Cały majątek – dom, ziemia, konto – przekażemy fundacji charytatywnej. Lepiej pomóc tym, którzy naprawdę potrzebują, niż tym, którzy uważają, iż im się „należy”.
Może kiedyś zrozumieją. Może pojmą, iż rodzice to nie bankomat. Że zaufanie to nie słabość. Że kochać – to nie znaczy przymykać oczy na zdradę.
A póki co – żyjemy. Cicho. Spokojnie. Z przekonaniem, iż postąpiliśmy słusznie.