Od kilku lat byłem w związku z Arturem. Nasze relacje rozwijały się powoli, ale stabilnie. Był troskliwy, uważny, robił wszystko, bym czuła się kochana. Niedawno oświadczył się – zgodziłam się bez wahania. Marzyliśmy o wspólnej przyszłości, snuliśmy plany i wydawało się, iż nic nie może pójść nie tak.
Gdy przygotowywaliśmy się do ślubu, jego rodzice wyjechali na wakacje i zaproponowali, byśmy tymczasowo zamieszkali w ich domu. Artur od razu się zapalił – będziemy mogli poczuć się jak prawdziwa rodzina, spróbować codziennego życia. Zgodziłam się, choć w środku czułam lekkie zdenerwowanie: obcy dom, ledwo znałam jego rodziców, a do tego ciążyła na mnie odpowiedzialność. Ale miłość była silniejsza niż obawy.
Na początku wszystko wyglądało idealnie. Z przyjemnością zajęłam się domem: gotowałam, sprzątałam, prałam. Artur rzadko pomagał, uważając, iż jego rolą jest zarabianie, a moją – dbanie o porządek. Nie protestowałam. W końcu dobrze zarabiał, a mi choćby wydawało się słuszne, bym wzięła obowiązki domowe na siebie.
Wszystko zmieniło się, gdy wrócili jego rodzice.
Wyszorowałam dom od podłóg po sufit: umyłam okna, odkurzyłam, poukładałam szafy i kuchnię. Upiekłam tort, przygotowałam kolację – wszystko, by poczuli, iż czekaliśmy na nich z sercem. Zamiast wdzięczności – cios w samoocenę. Artur, wyraźnie zakłopotany, przekazał mi słowa matki:
– Okazało się, iż nie umyłaś toalety, wannę też zostawiłaś brudną. A w kuchni wygląda, jakby przeszedł huragan. I tort, swoją drogą, niejadalny.
Poczułam się, jakby oblał mnie wrzątkiem. Dałam z siebie wszystko, nie żałowałam czasu ani sił, chciałam pokazać, iż jestem dobrą gospodynią. A w zamian – chłód, pretensje i upokorzenie. Byłam pewna: gdyby choćby było do czego się przyczepić, to tylko złośliwie. Każda kobieta podziękowałaby za taką sprzątanie, zamiast szukać dziury w całym. Ale teściowa, najwyraźniej, od początku była nastawiona przeciwko mnie.
Po tej rozmowie Artur stał się dziwnie obojętny. Nie mówił już o ślubie z takim entuzjazmem, nie planował przyszłości. I wtedy ogarnął mnie strach. Czy naprawdę jedno zdanie matki może przekreślić wszystko?
Nie wiem już, co powinnam zrobić, by mnie zaakceptowano. Może za gwałtownie zgodziłam się na małżeństwo? jeżeli nie zdołałam zyskać przychylności jego matki mimo szczerych starań, co czeka mnie po ślubie? Ciągłe uwagi? Upokorzenia? Walka o uwagę i szacunek syna?
I szczerze? Żałuję, iż zachowałam się jak gospodyni. Teraz rozumiem – powinnam była pozostać gościem. Nie wtrącać się, nie starać, nie zabiegać – po prostu czekać, aż wrócą. Wtedy może nie byłoby powodów do narzekań.
Artur jeszcze przed tym wszystkim wspominał, iż chciałby, byśmy zamieszkali z jego rodzicami, zanim uzbieramy na własne mieszkanie. Ale po tym, co się stało… Nie. Nigdy więcej nie postawię stopy w tym domu. Gdzie nie ma szacunku – nie będzie i mojej obecności.
Teraz stoję na rozdrożu: albo walczyć o tego mężczyznę i jego rodzinę, poświęcając siebie, albo zatrzymać się i zapytać – czy taki związek jest mi w ogóle potrzebny? Tam, gdzie od początku nie ma szacunku, trudno oczekiwać miłości i akceptacji później.
Może to nie we mnie leży problem, ale w tym, iż próbuję wejść do rodziny, która nie jest gotowa mnie przyjąć?