Od dzieciństwa słyszała, iż kobiety w jej rodzinie mają pecha. Prababcia straciła męża na froncie, babcia przypłaciła zdrowiem pracę w fabryce, a ojciec jej matki zostawił ich, gdy miała zaledwie trzy lata. Kinga często myślała, iż jej małżeństwo też skończy się jakąś katastrofą. Nie chciała tego, ale cień rodzinnej klątwy wisiał nad nią niczym nieznośna mucha w upalne lato.
Jej przyszłego męża, Witolda, poznała w małym zakładzie na obrzeżach Bielska-Białej, gdzie oboje pracowali. On naprawiał maszyny, ona sortowała części. Zbliżyły ich wspólne przerwy na obiad w zakładowej stołówce, gdzie rozmawiali o niczym i o wszystkim. Ślub wzięli gwałtownie – skromny, w urzędzie, a potem zamieszkali w jej dwupokojowym mieszkaniu na ulicy Lipowej. Babcia już nie żyła, więc dom stał się ich wspólnym gniazdem.
Życie płynęło jak Wisła – raz leniwie, raz bystro. Najpierw urodził się Wojtek, potem młodszy Kuba. niedługo potem zmarła matka Kingi. Teraz to ona musiała ogarnąć dom i dzieci praktycznie sama. Nie narzekała – Witold zarabiał, a jej rolą było pilnowanie, żeby chłopcy mieli czyste skarpety i pełne brzuchy.
Ale po kilku latach coś się popsuło. Witold zaczął zostawać w pracy, coraz częściej wspominał młodą koleżankę, która „pomagała mu z papierami”. Kinga widziała, jak się oddala – wpadał do domu tylko przebrać się, a czasem nie wracał wcale. Wiedziała, o co chodzi, ale strach przed samotnością z dziećmi trzymał ją w szachu.
– Zostaw ją, pomyśl o chłopakach – odważyła się powiedzieć pewnego dnia.
Witold milczał. Żadnych wyjaśnień, krzyków – tylko lodowata cisza.
Kinga dbała o niego dalej: gotowała, prasowała koszule.
– Umiesz tylko służyć – rzucił jej pewnego razu z wyższością.
Czekała, licząc, iż się opamięta. Ale pewnego wieczoru Witold spakował walizki.
– Nie zostawiaj nas! Proszę! – szlochała Kinga.
– Jesteś tylko marną służącą – warknął, patrząc na nią jak na stłuczony talerz.
Te słowa usłyszeli chłopcy. Wojtek i Kuba, wtuleni w sofę, patrzyli, jak ojciec wychodzi. Nie rozumieli – może byli niegrzeczni? Może mama zawiniła?
Widzieli wszystko: łzy matki, jej wysiłki, by trzymać fason, jej niekończącą się troskę. Pomagali, jak mogli: zmywali naczynia, sprzątali. Kinga oddała się im całkowicie – choćby nie myślała o nowym związku.
Ale los lubi niespodzianki. Pewnego dnia w lokalnym Biedronce Kinga upuściła paczkę kaszy. Młody mężczyzna błyskawicznie podniósł ją z podłogi.
– Pomóc zanieść zakupy? – uśmiechnął się.
Zaskoczona Kinga nie zdążyła odpowiedzieć, a on już chwytał jej torby.
– No dobra, sam zdecyduję – zażartował i tak zaczęła się ich rozmowa w drodze do domu.
Nazywał się Marek. Był ciepły, miał spokojny głos i lekką kulawiznę. Kinga podziękowała i pożegnała się, nie spodziewając się, iż go jeszcze zobaczy. Ale Marek zaczął się pojawiać w tym samym sklepie, jakby specjalnie ustawiał się na jej drodze. Tak zaczęła się ich znajomość.
Kinga dorabiała sprzątaniem klatki w swoim bloku. Zwykle pomagali jej synowie, ale tego dnia robiła to sama.
– Może pomogę? – rozległ się znajomy głos.
Marek znowu się pojawił. Pomógł jej skończyć, a wieczorem Kinga zaprosiła go na herbatę. Przyszedł w garniturze, z bukietem białych róż i pudełkiem ptysiów.
– Dobry wieczór – powiedział, wręczając słodycze chłopakom.
Wojtek, starszy, z jakiegoś powodu powąchał ptysie i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Lody zostały przełamane. Przy kolacji Kinga upuściła widelec, a Marek złapał go w locie.
– Grał pan w siatkówkę? – spytał Kuba.
– W szkole tak, ale to było wieki temu – roześmiał się Marek.
– Pokażemy panu nasze boisko! – zaproponował Wojtek. – Gramy tam z kumplami.
Następnego dnia znów się spotkali. Marek wyznał:
– Pewnie zauważyłaś, iż chodzę powoli i mówię trochę wolniej. Miałem poważny wypadek. Żona nie chciała ze mną zostać. Teraz pewnie ty też nie zechcesz.
Kinga milczała, nie chcąc go peszyć pytaniami.
– jeżeli moje urwisy ci nie przeszkadzają, wpadaj – odparła w końcu z uśmiechem.
Marek stał się częścią ich życia. Był troskliwy, grał z chłopakami, pomagał w domu. Z początku było im dziwnie, ale gwałtownie się do niego przywiązali. Stał się kimś, kim ich ojciec nigdy nie był – grali razem w piłkę, zapraszali kolegów, a dom wypełnił się śmiechem.
Minęły lata. Wojtek zaczął się mało mówiącą dziewczyną, Kuba wkręcił się w muzykę. Pewnego dnia Wojtek poszedł do Marka po radę – tak bardzo mu ufał. Ale pewnego wieczoru zadzwonił dzwonek. Kinga otworzyła i zastygła. W drzwiach stał Witold.
– Pomyliłem się – powiedział. – Chcę to naprawić.
– Wynoś się! – warknął Wojtek, zaciskając pięści.
– Jak śmiesz tak do mnie mówić, smarkaczu?! – wściekł się Witold.
– Nie waż się tak odzywać do mojego syna! – gromko powiedział Marek, wysuwając się do przodu.
Był gotowy bronić rodziny.
– Nie potrzebujemy cię! – krzyknął Kuba, podbiegając do drzwi.
Wypchnął ojca za próg i zatrzasnął drzwi.
– Niech tylko spróbuje wrócić – mruknął.
Kinga spojrzała na swoich mężczyzn – Wojtka, Kubę i Marka. Jej opoka, jej bezpieczny port. Mimo wszystko udało jej się zbudować prawdziwą rodzinę. I w tej chwili była szczęśliwa jak nigdy.