Dzisiaj znów o tym myślałem, zapiszę to może, żeby ulżyć sercu.
Mam pięćdziesiąt pięć lat i zawsze wierzyłem, iż konflikty między teściową a synową da się uniknąć, jeżeli obie strony zachowują rozsądek. Łączy nas przecież miłość do tego samego człowieka—mojego syna. Myślałem, iż choćby przy różnych charakterach można znaleźć wspólny język. Myślałem… aż do tamtego weekendu na działce, który zapamiętam raczej z goryczą.
Mój syn niedługo bierze ślub. Z jego wybranką, Zuzanną, widziałem się dotąd tylko kilka razy i nie zdążyliśmy się dobrze poznać. Żeby to zmienić, zaprosiliśmy młodych na weekend za miasto—odpocząć, pogadać spokojnie. Przygotowałem się z sercem: obiad, kolację, przekąski. Chciałem, żeby był to miły, rodzinny czas.
W sobotę przyjechali. Witałem ich z uśmiechem, cieszyłem się, iż są. Gdy się rozgościli, zacząłem nakrywać do stołu i mimochodem poprosiłem Zuzię o pomoc: żeby pokroiła chleb i rozłożyła sztućce. Nic wymagającego—nie obieranie ziemniaków, nie marynowanie mięsa. Ale ona, usłyszawszy mnie, choćby się nie poruszyła. Siedziała dalej obok syna, śmiejąc się, jakby nic nie zaszło. Zamilkłem, myśląc, iż może nie dosłyszała. Sam wszystko przyniosłem, nie nalegałem—wstyd jakoś.
Po obiedzie młodzi poszli się zdrzemnąć, a ja z żoną zmywaliśmy naczynia. Wieczorem znów przygotowywałem stół—herbatę mieliśmy pić przed grillowaniem. Wtedy znów zwróciłem się do Zuzanny:
— Zuziu, pokrój może ser?
A w odpowiedzi usłyszałem coś, od czego zrobiło mi się zimno:
— Gość nie powinien się wtrącać. Gospodarz wie najlepiej, jak ma być.
Zamarłem. Czy ser można jakoś źle pokroić? I od kiedy zwykła prośba to „wtrącanie się”?
Cały wieczór trzymała się tej dziwnej zasady. Gdy mężczyźni wyszli grilla rozpalać, ona choćby nie podeszła do kuchni. Siedziała, gawędząc, podczas gdy ja biegałem z talerzami. choćby nie zaproponowała, żeby po kolacji pozmywać. Syn zauważył moje zdenerwowanie i sam zaczął sprzątać. A ona? Jak gdyby nigdy nic. Ani słowa „pomogę”.
Nazajutrz spali do południa. Potem, bez pośpiechu, szykowali się do wyjazdu. Łóżko, na którym spali, zostało nieposłane—widocznie bali się „wtrącać”.
Ludzie, którzy do mnie przychodzą—znajomi, rodzina—zawsze starają się pomóc: nakryć do stołu, pozmywać, przynieść coś ze sobą. Siostra zwykle mówi: „Ty gotowałeś, teraz moja kolej”. To kwestia szacunku.
Ale zachowanie Zuzanny to był zimny prysznic. Jakby moją rolą było usługiwanie, a jej—tylko korzystanie. Bez słowa wdzięczności, bez gestu. Same bierne oczekiwania.
Starałem się nie okazywać urazy. Ale we mnie kipiało. Nie wiem, co dalej. Za kilka miesięcy ślub. Jakie relacje zbudujemy? Nie chcę być wrogiem we własnej rodzinie. Ale nie zamierzam też być pomocnikiem dla dorosłej kobiety, która uważa, iż nie powinna choćby sera pokroić.
Czy zawsze tak będzie? Czy dom nigdy nie stanie się jej wspólną troską? A jeżeli pojawi się wnuk? Czy ja mam go niańczyć, podczas gdy ona będzie odpoczywała, a potem słyszeć, iż „dziadkowie powinni pomagać”?
Może to ja jestem staroświecki? Może teraz modne jest bycie „gościem”, który niczego nie dotyka? Ale dla mnie rodzina to współpraca, a nie obcy ludzie przy jednym stole.
Syn jeszcze niczego nie widzi. Kocha ją—i dobrze. Nie chcę stawać między nimi. Ale milczeć też nie mogę. Bo potem będzie za późno…
Dzisiaj zrozumiałem jedno: szacunek to nie tylko słowa. To drobne gesty, które pokazują, iż zależy ci na drugim człowieku. I jeżeli ich brakuje, to nie da się tego zastąpić żadnymi tłumaczeniami.